Bilet na koncert. Rzecz o pieniądzach nie za to (i dla tych), co trzeba

Bilet na koncert. Rzecz o pieniądzach nie za to (i dla tych), co trzeba

Przetrzymane bilety, cierpliwe przekreślanie dat przenoszonych lub odwoływanych koncertów. A kiedy przychodzi czas rozliczeń, okazuje się, że człowiek niespodziewanie staje się mecenasem koncertowych pośredników. Bez poczucia, że wsparł, nawet symbolicznie, któregokolwiek z artystów. W czasach, w których więcej biletów się zwraca, niż kupuje, to chyba temat ważny.

180 ustawowych dni, jakie operujący naszym rynku czeski GoOut miał na zwrot za odwołany koncert Bauhaus (liczony od informacji organizatora, a nie daty ogłoszenia przez zespół), minęło. Zgodnie z przepisami, podmiot ma jeszcze 14 dni na zwrot (te 180 dni to okres rozwiązywania się umowy), a więc dodatkowe 2 tygodnie można cieszyć się (chyba) z inwestycji w wydarzenie, które ostatecznie zostało odwołane. Od kupna biletu miną za chwilę 2 lata. Przypadek drugi – koncert Alanis Morissette. Bilety kupione, dla odmiany, w stacjonarnym sklepie (Media Markt), niestety także do zwrotu – wokalistka odwołała europejską część tegorocznego, przełożonego już tournée. Podczas zakupu sklep do ceny dwóch biletów dodał skromne 20 zł, których oczywiście przy zwrocie nie oddaje. Plusem jest, że kwota na koncie ląduje natychmiastowo. A prowizja jest prowizją, z definicji pobieraną bezzwrotnie za wykonanie usługi, nawet jeśli ta – ostatecznie – nie dochodzi do skutku (choć nie z winy pośrednika). W efekcie jednak, na moim żalu zarabiają sieci, pośrednik, który i tak pewnie opłaty ma wkalkulowane w cenę biletu, jak było dawniej. Druga wygląda na czysty zysk. Sygnał, by jedną czy drugą bileterię omijać w przyszłości z daleka, jak nielubiany sklep spożywczy? Tak, pod warunkiem, że będą inne źródła, a o te coraz trudniej.

Kupno biletu na wydarzenie muzyczne stało się kolejną kalkulacją, dotąd nie kalkulowaną. Pierwszym sygnałem była ładnych kilka lat temu konieczność zapłacenia kilku – początkowo – złotych, za możliwość… wydrukowania sobie biletu w domu. Czasami organizatorzy jasno informowali, ile w cenie biletu jest opłaty serwisowej. Dzisiejsze opłaty serwisowe potrafią być już jednak tak różne, że na jednym bilecie można nadpłacić kilkanaście złotych (opłaty się sumują, nie ma jednej za całą transakcję), a sięgają i 10% wartości biletu (Going, czyli część Empiku). Na końcu więc, jak zwykle, klient zmuszony jest do, już nie drobnej, filantropii. A przecież jeszcze nie tak dawno w cenę biletu wkalkulowane były opłaty za dystrybucję i sprzedaż (nikt nie robił tego za uśmiech zadowolonego klienta), choć może nagle przestały? A może to po prostu realia wolnego rynku? Tym bardziej, że przykłady z nie tak odległej zagranicy pokazują, że wciąż można inaczej.

Przykład ze Słowacji: procedura zwrotu i rozliczenie z organizatorami tegorocznego Pohoda On The Ground. Kiedy okazuje się, że z powodów pandemicznych nie przyjedzie trzech z czterech headlinerów, można oddać bilety w maksymalnie uproszczonej formie: jeden mail, prośba o zwrot i w ciągu tygodnia przelew zwrotny. Żadnych potrąceń, dodatkowych kosztów. Podobnie w Holandii, gdzie czekanie na zwrot pieniędzy za nieodbyty koncert Tindersticks to kilka dni po upływie planowanego terminu wydarzenia. W tym czasie tylko kurtuazyjna wymiana e-maili, i voila! Fakt, na ten koncert biletów nie sprzedawał pośrednik-gigant.

A ci czasem działają podobnie także za granicą. Oto niemiecki oddział Eventim, po ostatecznym odwołaniu trasy Faith No More, za podstawę zwrotu pieniędzy za bilet uznaje… odesłanie tegoż pocztą. Co ciekawe – w przypadku FNM nie dodano opcji wydrukowania biletów w domu, a nie tak tania przesyłka pocztowa/kurierska była obligatoryjna. Tak jak teraz odesłanie ich listem poleconym.

Jest „ponarzekane”, ale właściwie nie, bo nie o żal tu chodzi, a realne pieniądze, które dla sporo jeżdżących na koncerty sumują się w niemałą kwotę rocznie. Jak niedawno kalkulowano, przy zakupie kilku biletów na wciąż niepotwierdzony koncert RATM, prowizje dla organizatora/pośrednika sięgały łącznie kilkuset złotych. Gdzieś w tym wszystkim gubi się sam artysta, którego management (założenie) dba tylko o najszerszą i najlepszą promocję wydarzenia. A tę zapewniają dziś monopolizujący rynek giganci, którym szczególnie łatwo promować się w nowej, cyfrowej kulturze. A tam reguły gry, choć niby jasne, trudno uznać za równorzędne dla wszystkich stron. Szczególnie w czasach odwołań.

Artyści żyją dziś tylko z tego, że koncertują, bilety będą więc tylko coraz droższe (a dojdą do tego szybko rosnące np. koszty energii). Z tej okazji rosły będą też prowizje dla pośredników, co dotyka zarówno dużych, jak i kameralnych wydarzeń. Jasne, że wszyscy chcą, kiedy mogą, na muzyce zarobić – to w końcu rynek. Opłaty manipulacyjne (zwane „serwisowymi”) stale zresztą pęcznieją: na The Cure do ceny biletu doszło na przykład w sumie blisko 30 zł. Wypada śledzić, w których miejscach więcej, a gdzie mniej, dopóki tak jeszcze jest. Chętnych na uczestnictwo w kulturze nie brakuje, i to dobrze. Wierni fani zawsze machną ręką na te „kilka dodatkowych złotych”, a inni pogadają w mediach społecznościowych o polityce potentatów pokroju Live Nation. Wydaje się, że łatwiej i przyjemniej (dla klienta) byłoby prowadzić dawną politykę sprzedaży, w której nabywało się bilet w nominalnej wartości, a wszyscy, którzy mieli zarobić, zamknięci byli w oficjalnej kwocie zakupu. To przecież jak z zakupem w markecie: nie interesuje cię, ile w cenie produktu jest marży dla łańcucha pośredników. Kupujesz za konkretną kwotę, której nikt nie podwyższa ci przy kasie.

Dlaczego w kulturze tak nie można? Bo tu nie ma innego wyjścia, sieć dystrybucyjna jest po prostu ograniczona. W dobie (raczej) odwoływania koncertów jest to działalność z ewidentną stratą dla kupującego, ale lepsze czasy pewnie nie nadejdą. Można sobie do wewnątrz ponarzekać, bo – tak czy inaczej – psy szczekają, a (muzyczna) karawana i tak będzie szła dalej.

LOADING