Debiutujący oficjalnie Black Midi są „jacyś”, czyli wiele hałasu o…
Oglądając zarejestrowany w listopadzie 2018 roku dla KEXP krótki występ Black Midi trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia ze szkolnym bandem, którego występ jest wprawdzie improwizacją, ale przemyślaną i na swój sposób ułożoną. Po wydaniu pełnowartościowego, choć krótkiego albumu, w recenzjach przywoływano natomiast, zewsząd chyba krytykowaną za popowy skręt Brit School, której są absolwentami. Jedno i drugie nijak ma się ostatecznie do muzyki, do której najlepiej przysiąść samemu, by przekonać się, o co – nie tylko w UK – robi się tyle hałasu.
Bo hałas towarzyszy na Schlagenheim przez cały czas. Tych czterech młodziaków ma garści pełne inspiracji, a są to inspiracje i rodem z rockowej psychodelii, i minimalizmu. Po pierwszym przesłuchaniu to właśnie się docenia – wręcz bezczelny debiut z korzeniami sięgającymi daleko poza nowy wiek; bardzo mocny debiut w zdominowanym przez kopiujących się nawzajem wykonawców z kręgu pop i „r’n’hip-hop’b” lub „indies” sięgający po lata 80. Bo Georgie Greep, Matt Kwasniewski-Kelvin, Cameron Picton i Morgan Simpson podążają własną ścieżką, a jest to ścieżka zbudowana na wzorcowych materiałach muzycznych XX wieku – przywoływanych zresztą przez innych: Can, Zappę, The Fall czy Pere Ubu. Wpływów nie ma tu jednak sensu wymieniać, bo poruszają się po wielu zakamarkach awangardowego rocka. Black Midi są „jacyś”, a to już wystarczająca rekomendacja.
Od pierwszego na płycie „953” jest gęsto i gęściej od poszarpanych gitar, galopujących perkusji, niezliczonych, uwalniających dźwięki od melodii przeskoków i nieujarzmionych wokali. Jednocześnie Black Midi nie odżegnują się, tam gdzie trzeba, od minimalizmu, choć robią to umiarkowanie. Wszystko ma wspólny mianownik pt. improwizacje. Nawet z pozoru „stabilny” początkowo Western ma wiele nerwowych momentów. Gdy włączymy do tego frazy o „różowej gąsienicy z sześcioma anorektycznymi dziećmi”, oczekiwania schodzą na dalszy plan (cytując klasyków). Warto zresztą posłuchać wszystkich wykrzyczanych tu słów, nawet jeśli składają się – jak w Years Ago – na takie wyznania: „Przed laty próbowali mnie przeciąć piłą łańcuchową/Miałem tylko pióro i kredkę/Utopiłem własnego syna w zimnej rzece/Zacisnąłem głowę w generatorze. Do-do widzenia, proszę” (i to nie błąd, w końcu Kwasniewski nie brzmi zbyt brytyjsko…). Próbując wyciągnąć z albumu faworytów, złapałem się na tym, że odtwarzam go dziesiąty raz z rzędu. W całości.
Są tylko ekscentryczni, czy nieobliczalni? A może właśnie mają każdy akcent precyzyjnie rozłożony? Bez wątpienia dawno nikt nie zaproponował na debiucie niczego tak ożywczego i niepokojąco dobrego (bo co będzie dalej?), nawet jeśli taka kompozycja uderza w nadwyrężone muzyczne ucho. Jest nadzieja w młodych. [8,5/10]
A na Off Festival 2019 – pozycja obowiązkowa [2 sierpnia, scena eksperymentalna].