Drugiego dnia Cala Mijas skupiliśmy się na trzech koncertach. Pierwszym był występ sympatycznego Charliego Cunninghama z zespołem, któremu przypadło otwarcie naszej ulubionej sceny Victoria. Brytyjski songwriter czarował gitarą i poetyckimi tekstami, ale przede wszystkim urokiem osobistym i techniką. Zaczął od Telling It Wrong (jedynego z EP-ki „Heights”), ale pół koncertu oparł na wydanym w 2019 roku „Permanent Way” (m.in. Bite, Don’t Go Far). Koncert w środku wyjątkowo dusznego dnia Charlie z zespołem zakończyli Minimum, wyraźnie zadowoleni z dobrego przyjęcia. Inaczej być nie mogło, bo Cunningham udowodnił, że jest nieprzeciętnym wokalistą, gitarzystą (a potrafi lekką ręką na gitarze wycinać cuda), i artystą. Świetny wybór na otwarcie.
Kanadyjczycy z Junior Boys, którzy wystąpili na scenie bocznej Sunset, zagrali w pełnym słońcu. Dali trochę nierówny, acz poprawny koncert, i szkoda, bo za często niknęły klawisze i efekty samplowe, które na pierwszych dwóch płytach były klimatycznymi motorami. Z tego powodu nie wybrzmiał, jak by mógł, Teach Me How To Fight (lepiej było z Belloną, choć to nigdy nie był mój faworyt). Świetnie wypadły Count Souvenirs i Parallel Lines. Kanadyjczycy grali przed skromną, acz świadomą ich twórczości publiką, co starał się wykorzystać Jeremy Greenspan nieśmiało próbując zachęcić ją do zabawy. I kiedy ta naprawdę się już rozkręcała, niespełna godzinny set się zakończył. Przyjemnie było ich zobaczyć, bo to wciąż jeden z lepiej odświeżających elementy dawnego synthwave’u band.
A potem wpadła ona, czyli Amy Taylor i trzech The Sniffers. I główna scena znów była o krok od wywrócenia, choć bez ognia, fajerwerków, za to z godnie wskrzeszony punkiem, korzeniami zapuszczonymi w przełomie 70/80. Australijczycy z Amyl and The Sniffers grają tak, że mogliby sprawdzić się i w dusznym klubie, i właśnie na dużej scenie. Na Cala Mijas nie dali nawet chwili wytchnienia – ich krótkie, ultraszybkie utwory niosły się krzykiem Amy i wtórujących jej instrumentalnie kolegów. Control, Freaks to the Front, Capital, Got You – od początku zespół trzymał szaleńcze tempo, ale tego też po nich trzeba oczekiwać. Sporo muzycznego brudu, radosnego kontaktu z publiką, plus wiecznie uśmiechnięta, przysiągłbym, że nieco prowokacyjnie, Amy. AA, i najlepszy punkt w ich programie: Maggot. Bardzo chętnie powtórzę.
Pierwszym wykonawcą na głównej scenie (Sunrise) był rockowy duet Cala Vento, który bardzo sprawnie rozgrzał fanów, grając m.in. owacyjnie przyjęte Abril czy Gente Como Tu. Trzeba przyznać, że na żywo Cala Vento grają porywająco, a przecież instrumentalnie to zaledwie perkusja (mocna) i gitara (szybka i melodyjna). Drugiego dnia scenę Sunrise jako pierwszy rozgrzewał młody meksykański songwriter, Kevin Kaarl, który może lepiej sprawdziłby się na jednej z mniejszych scen. Występ do odnotowania, z niosącymi się m.in. Abrazado a ti czy Que te vas. Po nim na scenie Victoria rzuciliśmy jeszcze okiem na Cariño, choć żeńskie trio (plus perkusista) nie wyszło poza melodyjny i stadionowy pop-rock. Mimo tego udało im się skutecznie rozruszać tłum przy takich numerach jak Te Brillan czy Aún me acuerdo de todo.
To fantastyczne, że organizatorzy Cala Mijas potrafią pomieścić na jednej imprezie tak różnych, a zarazem nieprzeciętnych artystów. Cenne jest, że z wyborami stoją pośrodku, bez schlebiania trendom (nie było przecież headlinerów z aktualnych list przebojów) i modnym gatunkom. Nie wiem, czy można mówić o luce w europejskich festiwalach, a jeśli nawet nie, to Cala Mijas znalazł po prostu odpowiednie miejsce. I czas.
Wracamy za rok?