Łódzki występ nie był klasycznym, festiwalowym (czytaj: przebojowym) setem, bo i Unsound to nie zebranie przypadkowych festiwalowiczów. Dlatego Gary Numan, obleczony w coś na kształt worka, czym oczywiście nawiązywał do pustynnej, postapokaliptycznej okładki albumu „Savage: Songs Fom A Broken World”, mógł niemal połowę koncertu na luzie wypełnić pochodzącymi z niego utworami. I poza pierwszym Ghost Nation, w którym jeszcze rozgrzewał głos, każdy z nich obronił się przynajmniej tak samo dobrze, a miejscami nawet lepiej, bo mocniej niż na płycie (Bed Of Thorns, My Name Is Ruin czy When the World Comes Apart). Pomiędzy nimi, Numan odwiedził znane rejony „The Pleasure Principle” (fenomenalnie zagrany i zaśpiewany Metal), i „Replicas” (Are Friends Electric?). Zaskoczeniem mógł być The Fall, czy sięgnięcie po Love Hurt Bleed ze „Splinter”, które obok pewniaków (Cars, Down in the Park) śpiewał w nieprzerwanym ruchu. Fajnie patrzyło się na harmonię towarzyszących Numanowi instrumentalistów, i jego samego, kiedy niczym mag, w rytualnym kroku podkręcał energię na scenie. Dzięki temu publika nie miała czasu, by pomyśleć o tym, co chciałaby usłyszeć, i poddała się wyborom Człowieka ze Złotym Uchem
Koncert tonął w agresywnych, jednobarwnie pulsujących światłach, spoza których przebijały teledyskowe wizualizacje. Numan tańczył z mikrofonem, podbijając i tak gęstą od rytmów i mocnych, niemal rock industrialnych dźwięków. Wyjątkowo spójny koncert, bez oddechowych przestojów. Łódzki Soundedit okazał się idealnym miejscem na przypomnienie, jak wiele Gary’emu zawdzięcza nie tylko synthpop czy industrial, ale o ile uboższa byłaby w ogóle scena muzyczna.