Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że mało kto był gotów właśnie dla nich przetrzymać burze i ulewny deszcz, raz po raz przetaczające się przez niebo. Te skutecznie przytwierdzały festiwalowiczów do piwnych ławek, ewentualnie jednocząc ich w namiocie DJ-ów. Do stanu gorączkowego oczekiwania na rozpoczęcie się koncertów dochodziły jeszcze sprzeczne informacje o godzinie rozpoczęcia drugiego wieczoru festiwalu. I nie wiadomo, czy wynikało to z przyczyn pogodowych, czy organizacyjnych. O godz. 20 na scenę wszedł Smolik, jednak nikt nie starał się ukrywać, że przyjechał tego wieczoru dla Massive Attack. Tylko nieliczni także, a może przede wszystkim, dla Goldfrapp.
Alison Goldfrapp nie powaliła mnie pierwszym wrażeniem, a tego w pewien sposób oczekiwałem po tym, co prezentuje w wideoklipach lub na oficjalnej stronie zespołu. Wprawdzie kilka porządnych „fucków” poleciało w naszą stronę nieco później, jednak głównie z powodu problemów nagłośnieniowych, choć można przypuszczać, że przynajmniej pierwsze z nich skierowane były też do niemrawej, wolno rozgrzewającej się publiczności, wyczekującej Massive. Początkowo, bo wszystko ewoluowało w swoim czasie i stosownym tempie. Wprowadzająca, przepiękna Utopia to chwila, dla której warto było wszystko przeczekać. Tego wieczoru na „I forget who I am” można było sobie pozwolić nieco dłużej.
Przy Crystaline Green stojący obok mnie chłopak powiedział, że dobrze byłoby, gdyby szybko zeszli ze sceny, bo nie nadają się na występy na żywo. Chwilę później ktoś inny porównał zespół do Portishead (!?). Tak, „fucki” się należały. Miałem nadzieję, że wszelkie wątpliwości co do klasy i zjawiskowości zespołu rozwieje ten utwór. „Are You Human Or A God”? Mocna, pulsująca i nieczysto brzmiąca elektronika, zaburzona przez techniczne spięcia, zwarcia i zgrzyty. W połowie Human muzycy zmuszeni byli zejść ze sceny; szczęśliwie szybko na nią wrócili, jednak nie zagrali go ponownie. Nie w pełnej wersji, choć to przecież idealny koncertowy utwór.
Po powrocie na scenę i „mięsistym” potraktowaniu sprzętu, Goldfrapp zagrali dynamiczniej, energiczniej i bardziej elektryzująco. Niemal gniewnie, jakby chcieli udowodnić, że to oni panują nad techniką, a nie odwrotnie. Nawet Alison wyraźnie się ożywiła, czemu dała wyraz podczas jednej, krótkiej instrumentalnej zabawy z… Wspaniałe Strict Machine, zaskakująca, choć stale obecna na koncertach grupy, marszowa wersja przeboju Baccary Yes Sir I Can Boogie, z salutującą do tłumu Alison. Porywające Twist, najcieplej przyjęte Train czy Tiptoe. Przy tym wszystkim delikatniejsze Deer Stop i wreszcie na deser, zwany bisem, rozpływające się Black Cherry.
Na żywo wokal Alison Goldfrapp prezentuje się doskonale. Perfekcyjne partie solowe hipnotyzują lekkością (gdzie trzeba), a przede wszystkim niewymuszonym i naturalnym pięknem. Kiedy po raz pierwszy wyszli na scenę uśmiechnąłem się na widok towarzyszącego jej składu, w którym zobaczyłem Toma Waitsa grającego na basie i Jezusa z elektrycznymi skrzypcami w dłoni, stąpającego boso po lewej stronie sceny heinekenowego Open’ Er. Gdy Goldfrapp ostatecznie schodzili ze sceny myślałem tylko o tym, by jeszcze raz na nią weszli, a ja przeżyłbym nawet obecność Toma Jonesa. Po niedługiej przerwie na scenę wkroczyli już jednak Massive Attack, ale opis ich koncertu (jakkolwiek świetnego) zostawiam tym, którzy przyjechali do Gdyni wyłącznie dla nich…