Jak by daleko nie sięgnąć, historia koncertowych wydarzeń, jak większości zjawisk, które w polskim wykonaniu możemy okrzyknąć „współczesnymi”, zaczęła się po 1988 roku. Poza jarocińskim wyjątkiem, który wyrył się w szarym krajobrazie socjalistycznej rock-sceny początku lat 80., a którego korzenie sięgają jeszcze lat 70., muzyczne wrota zaczęły otwierać się już w nowym systemie nerwowym Polski. Bez obaw: w krajach Europy Zachodniej miało to miejsce zaledwie półtorej dekady wcześniej (a i tu mamy swoje wyjątki), choć równocześnie z nami, sąsiedzi z południowej strony mapy, potrafili się lepiej zorganizować. Do dziś tak potrafią.
W Polsce zadziwiająca niemoc lub nieumiejętność pozwalała wprawnie grzebać większość imprez, co doskonale widać z tej niedalekiej przeszłości. Początek lat 90. zwiastował kierunek wielkich zmian w podejściu do muzycznych wydarzeń – moralnie i estetycznie zaczynały upadać takie zachwaszczone jak festiwal w Sopocie, których telewizyjna formuła nijak się miała do oczekiwań polskiej młodzieży. Szczyt festiwalowej ekstazy, jakim były koncerty organizowane przy okazji studenckich świąt lub festyn wyłącznie polskich kapel, to nie mogło być wszystko, co spękana żelazna kurtyna dotąd skutecznie blokowała.
Jako pierwszy budzi się Śląsk – pod koniec lat 80. startują katowickie Odjazdy, święto nie tylko polskiego rocka. Obok ścisłej czołówki rodzimych gwiazd, Spodek odwiedzają m.in. ówczesne tuzy europejskiego rocka: H-Blockx, Therapy? czy Rammstein. Mimo dobrej formuły, festiwal kończy swój żywot w roku milenijnym. Krócej, bo w latach 1993-1997 trwa życie Marlboro Rock In, szeroko nagłośnionego przez muzyczną prasę i branżę ogólnopolskiego przeglądu, festiwalu i konkursu młodych talentów w jednym. Jego formuła zakładała przede wszystkim wypromowanie młodych, ciekawych rodzimych grup, którym gwarantowano podpisanie kontraktu płytowego i występ na Sopot Rock Festiwalu (zwycięzcą pierwszej edycji była nieistniejąca dziś grupa Illusion, rok później obiecujący Gdzie Cikwiaty) Jednego z najbardziej niespełnionych polskich festiwali.
To w jego ramach, w 1994 roku występują Afghan Whigs oraz Radiohead, rozgrywający wtedy swoje nieśmiertelne, smętne Creep. W 1995 na sopockiej scenie gości Ice-T z Body Count i Paradise Lost, rok później Foo Fighters i Joe Satriani (mój pierwszy festiwal). Jednak organizator, najlepsza wówczas w kraju agencja artystyczna AMC, puszcza ostatniego dymka z rockowego marlborasa właśnie w 1996 roku. W międzyczasie na koncert do Spodka przyjeżdża Henry Rollins ze swoim bandem, by wystąpić dla garstki… ok. 200 osób. Płyta katowickiego obiektu ledwie zapełnia się przy Garbage czy Smashing Pumpkins, sale i stadiony zapełniają tylko wyczekiwani od lat wyjadacze pokroju Pearl Jam czy The Cure. Z perspektywy czasu to może wydać się niedorzeczne, ale ledwie kilka lat zachłyśnięcia się rockowymi imprezami wystarczyło, by w końcówkę XX wieku życie festiwalowe w polskim wydaniu przeżyło kliniczną zapaść. Pogarsza się ekonomiczna sytuacja kraju, co nie pozostaje bez wpływu na to, że nad organizacją dużego, poważnego festiwalu należy się zastanowić dobrze i długo. Zbyt długo…
Gdzieś w tle wszystkiego, co dzieje się na polskiej scenie muzycznej, funkcjonuje sobie jeszcze Jarocin Festiwal, którego ostatnia, niesławna edycja, ma miejsce w 1994 roku, i który reaktywuje się dopiero 11 lat później! W to miejsce, po części, od 1995 roku próbuje się wstrzelić węgorzewska impreza. Aż do obecnej formuły, z przerwami działa ona: do 1997 roku jako Prince Rock Poland, w 1999 roku pod nazwą EB Rock Festiwal (w 1998 roku impreza się nie odbyła, podobnie w latach 2000-2001), od 2002 roku Festiwal odżywa, w 2005 zostaje przemianowany na Eko Union of Rock. Na scenie pojawiają się m.in. The Stranglers, The Beatsteaks czy Soulfly. Największe zamieszanie zaczyna się jednak w 2002 roku, kiedy zaczyna porządnie wiać od morza. Mamy W Festiwal, który znika tak szybko, jak się pojawia, pozostawiając za sobą wspomnienia z Morcheeby (2002) oraz Bjork i Peaches (2003), oraz… No właśnie, nic nie zapowiada pełnego powrotu najważniejszej imprezy muzycznej do Trójmiasta, ponieważ to w Warszawie rodzi się wtedy Open’er, którego gwiazdą w 2002 roku są Chemical Brothers. Lecz w drugim roku festiwal pączkuje już na skwerze Kościuszki w Gdyni, a kiedy z kolejnym rokiem rozrasta się line-up gwiazd i gdyński skwer zaczyna pękać w szwach, w piątym roku funkcjonowania impreza przenosi się na lotnisko Babie Doły, tamże. Dziś gdyńska impreza może się poszczycić mianem największego i najjaśniejszego w gwiazdy miejsca w Polsce. Festiwalu, dzięki któremu coraz rzadziej patrzymy z zazdrością na line-up zagranicznych imprez. Wygląda też, że nareszcie…trwałego.
Polskie lato przestało kojarzyć się z Muminkami czy leśnymi ludźmi Rodziewiczównej, a w zapomnienie odeszły wakacje z duchami Bahdaja i jedynie słuszne telewizyjne show. Mamy dziś jeden wielki festiwal i niemały zestaw mniejszych, acz ważnych (OFF). Do miana muzycznego pępka kraju przymierza się Kraków ze swoimi Coke Live Music Festiwal (w 2007 roku m.in. Faithless i Lily Allen, w 2008 The Prodigy i Kaiser Chiefs) oraz Cracow Screen Festiwal (Juliette and The Licks, Bryan Ferry), a Warszawa, po zorganizowaniu w 2006 roku Summer Of Music Festiwal (Ian Brown, Peaches, Pet Shop Boys, Daft Punk) widać pogodziła się z rolą stolicy bez ważnego festiwalu. Poza nimi większość polskich miast prześciga się w organizacji lub udostępnianiu lokalizacji na plenerowe imprezy, nie gorsze chcą być stacje telewizyjne, które po tradycyjnym tandemie Opole – Sopot, sygnują w nich, dodatkowo, regularnie słabe przedstawienia. Każdy ma w swoim zestawie gwiazdę, szytą na miarę sponsora, medium i publiczności, której dotyczy. Jeśli uda się utrzymać zmienione formuły, być może na stałe na objazdową mapę krajowych festiwali wpiszą się wreszcie i Węgorzewo, i Jarocin, choć ten drugi nie powtórzy, na przykład, sukcesu węgierskiego Sziget. Budapeszteński festiwal w 1993 roku startował, podobnie jak w latach 80. Jarocin, zaledwie jako lokalny, punkowy zlot, a dziś jest największym festiwalem tej części Europy, a może i całego kontynentu (o europejskich festiwalach w następnym numerze Splot-u).
Musiała minąć dekada, by kalendarz dużych letnich imprez muzycznych w Polsce osiągnął właściwe rozmiary i stał się obowiązkowym elementem medialnej wyliczanki, ruszającej wraz z pierwszymi pierwiosnkami, do której dochodzą stale nowe jej punkty. I choć festiwalowa mapa wydaje się już być naprawdę imponująca, w większości przypadków korzenie tych imprez są zbyt krótkie. Ich cykliczność stoi wciąż pod znakiem zapytania. Należy także pogodzić się z faktem, że skala ich możliwości (organizacyjnych i frekwencyjnych) osiągnęła maksimum.
P.S. Tylko dla porządku odnotuję istniejący od 1995 roku Przystanek Woodstock; jego formuła i niebagatelny fakt, że jest całkowicie darmowy, wymykają się bowiem opisywanym przypadkom.