Płyta zaczyna się obiecująco, bo It’s Just Another Fine Day ma w sobie mocno funkujący groove, ozdobiony kosmiczną elektroniką w stylu Air. Pokrzykujący Lenny wpada gdzieś w klimat między „Mama Said” a “5”, i to najlepsze sześć minut tej płyty. Singlowe TK421 stanowi powrót do power-funku, jaki wypłynął gdzieś w latach 80. (wstawka saksofonu) i może brzmi solidnie, ale nie są to wyżyny talentu Lenny’ego. Kierunek – parkiet. Blade Honey to banalna i nijaka piosenka w stylu retro, która ma pewnie zdobyć radiowy eter, i w nim zostać pogrzebana. Podobnie jak chaotyczny Human, z głębszym ukłonem w stronę urozmaiconych ejtisów. Zabieg ten rozwija Let It Ride, który razi jednak jak nieudana operacja plastyczna. Jedynie Paralyzed, choć ma w sobie wszystkie aranżacje świata, od zeppelinowskiej dynamiki, po psycho-rockowe, grunge’owe wstawki, aż do odwołania do własnej „klasyki”, to mocny punkt pierwszej części albumu. I to już są dwa punkty.
Nie wnosi wiele sitar w Stuck in the Middle, ale mniej więcej w tym punkcie zdałem sobie sprawę, że płyta – nomen omen – utknęła. Znów za dużo wykorzystywanych losowo instrumentów, jakby wrzucono Kravitza w wehikuł czasu i pozwolono bawić się pamiątkami z każdego etapu tej podróży. Po połowie płyty nie wydarzyło się już nic większego. Jeszcze więcej Prince’a, za mało pociągającego Kravitza. Tylko niebo nad głową, a w sercu religia miłości, którą wolałem z czasów świeżego „Let Love Rule”. Na „Blue Electric Light” brak nawet cienia rockowego pazura, który wyparły randomowe zabawy dźwiękami (efekty klawiszowe) i niespójne aranżacje, które wprawiają w konfuzję. Zamykający płytę, tytułowy Blue Electric Light, to mix Bowiego i (znowu) Prince’a, swoiste in memoriam dla obu artystów. Spotkanie Purple Rain i Heroes być może mogłoby się udać, jednak nie wtedy, kiedy jest przesterowane syntetycznie, i stylistycznie. Jeśli taka jest dzisiejsza wizja Kravitza na miłość i życie, to wybieram retro spod znaku pierwszych wczesnych albumów artysty. Nowy nie stanie na półce między nimi.