Gdy zapytałem, jak reaguje na porównania, że gra jak X, brzmi jak Y (w odwołaniu np. do ww. zespołów), odparł: „Kiedyś miałem z tym problem, ale teraz absolutnie nie. Młodszy mózg i młodsze serce są po prostu mniej doświadczone. Poza tym, Twoje zestawienie to komplement. Lepiej i wyżej być nie może, bo ci artyści jeszcze w latach 90. odcisnęli na mnie olbrzymie piętno. Gorzej, gdybyś porównał mnie do kogoś, kogo nie lubię czy muzycznie nie szanuję, ale takie zestawienia, myślę, się nie zdarzają”.
I w tym ostatnim Skinny ma rację, ale od innej strony. Bo Michał Skórka to na naszym rynku artysta niepodrabialny. Naszą rozmowę zaczęliśmy jednak od pytania…
Kiedy trzecia płyta? Blisko rok temu, w jednym z wywiadów przyznałeś, że masz już gotowe demo. Teraz dawkujesz info o jej powstawaniu.
SKINNY: Trzecia płyta cały czas się tworzy, mam gotowe dema kilku utworów. Minął niedawno rok od wydania mojej ukochanej dwójki, „Lust”, którą mam nadzieję jeszcze koncertowo popromować. W ubiegłym roku zdążyliśmy zagrać trzy koncerty, nie udało się zorganizować tych we Wrocławiu, Łodzi czy Poznaniu. Poza tym planuję jeszcze jeden klip.
Jeśli mowa o samym albumie – mam już rozpisany i wyklarowany w głowie koncept, łącznie z tytułem, pomysłem na okładkę i siedmioma zaawansowanymi demówkami. Po wydaniu „Lust” zrobiłem sobie przerwę w robieniu muzyki, potrzebowałem odpocząć i odłożyć tworzenie nowych utworów na potem. Nową płytę chciałem też robić bardziej kolektywnie. Zamysłem było, i jest, by stworzyć parę numerów z chłopakami, z którymi gram koncerty. Żebyśmy się spotkali w trójkę i wyszło z tego coś fajnego.
Planujesz jakieś urozmaicenia, eksperymenty w swojej muzyce, brzmieniu?
Zależy, co nazywamy eksperymentem. Na pewno Ameryki na nowo nie odkryję. To cały czas będą utwory, które można sobie łatwo przypomnieć, zaśpiewać. Melodie, których jestem miłośnikiem, tak jak fajnego tekstu, ale nie w stylu pop, tylko w warstwie aranżacyjnej. Myślę o jakiegoś rodzaju „udziwnieniach”, choć trudno jest zrobić coś na tyle nowego i świeżego, i na nowo zaistnieć jak kiedyś Radiohead z „KidA”. Jeśli zaangażuję kilka osób, które będą miały otwarte głowy, może z tego wyjść nowa jakość. To już nie są czasy, gdzie odkryciem było granie na wysuszonych kasztanach, stukanie w rury, albo nagrywanie wokali w dziwnych miejscach i używanie efektów, które mają 40 lat. Najważniejszą wartością mojej muzyki jest bycie zgodnym z tym, co nagrywam, tego „światełka” się trzymam. Nie jest istotne, czy płyta sprzeda się w 500 egzemplarzach, bo liczy się, by przekazać ludziom muzykę, która jest ze mną. Zresztą, kto śledzi moją twórczość – od Skinny Patrini po obie płyty solowe – powinien dostrzegać pewien eklektyzm. Na „The Skin I’m In” – Happy Thoughts jest zupełnie innym numerem niż Nothing Wasted, które jest z kolei różne od The God+The World=The Madness. Na „Lust”, do Could You Trust In Nothing możesz zatańczyć, a z drugiej strony masz I Know I’ll Never Dance With You Again, które jest typowym trip-hopem. I taki eklektyzm na pewno zachowam.
Najbardziej cieszę się na pracę z chłopakami, którzy dorzucą więcej, niż dotychczas na moich płytach. Ucha, duszy i artyzmu. Jestem już gotów dopuścić kogoś do współkomponowania, oczywiście z wyjątkiem utworów, które mam gotowe. Ale, z 5 jeszcze zostało.
Będą inni goście? Osoby, które w ostatnich miesiącach spotkałeś gdzieś na muzycznej drodze?
Pierwszą płytę niemal od A do Z robiłem sam. Byłem kompozytorem, pisałem teksty, produkowałem muzykę, grałem na instrumentach wszelakich, i właściwie miałem tam dwie gościnie (Kasię Stankiewicz w I Wish i Julię Ziętek na smyczkach w Nobody Comes). Na drugiej płycie nieco bardziej się otworzyłem, choć nie w sensie kompozytorsko-autorskim i producenckim. Zapraszałem gości, którzy grali na różnych instrumentach (perkusji, gitarze – db), bo choć mogłem to robić sam, chciałem się po prostu otworzyć na więcej ludzi. I zaprosiłem m.in. Piotrka Radzio, który jest teraz w składzie koncertowym. Na trzeciej płycie chciałbym popróbować z nim, i z Mateuszem (gitarzystą), i zobaczyć, w jakim kierunku pójdziemy. Kiedy przygotowywaliśmy koncertowe wersje numerów, poczułem, że to najlepszy moment, w którym chcę dać innym ludziom więcej powietrza. Tak, by nowy album nie był stricte solowy, a bardziej kolektywny.
Nagrania otwierające albumy to zazwyczaj mocne numery. U Ciebie były to fenomenalne piosenki z Kasią Stankiewicz. Z kim rozpoczniesz trzecią płytę?
Tym razem sam. Mam już utwór na rozpoczęcie płyty numer 3.
W jaki sposób tworzy się płytę tak przemyślaną, koncepcyjną, jaką wg mnie jest „Lust”? Gdzie jest klucz do poskładania, jeden po drugim, utworów tak, by zbalansować wszystkie zawarte na płycie emocje?
Nie lubię porównywać swoich płyt, choć według mnie to „The Skin I’m In” był bardziej koncepcyjny. A podchodzę do tego trochę na zasadzie: „które z moich dzieci jest tym bardziej ulubionym”. I na dziś jest to „Lust”, ale tylko dlatego, że na nim już totalnie wiedziałem, o co mi chodzi. Byłem przekonany o swojej sile jako muzyka i producenta, nie musiałem debiutować po raz kolejny. Nie czułem balastu debiutanta, że wszystko musi być perfekcyjnie, ktoś mnie będzie sprawdzał, jakie będą recenzje itd. Zresztą, muzyka ma być kompatybilna ze mną, współgrać z tym, co chcę pokazać i powiedzieć. Nigdy nie nagrywałem muzyki, która musi się spodobać innym. Przede wszystkim musi się podobać mnie, i wtedy ją wypuszczam. Na „Lust” byłem pewien priorytetów.
Stąd pewnie moje wrażenie koncepcyjności. Trudno jest tworzyć płytę zamkniętą od A do Z?
Chyba nie, jeśli utwory zna się długo, komponuje je, pisze. Przy „The Skin…” nie miałem tego problemu – znalazły się na płycie w kolejności, w jakiej powstawały. Po prostu. Pierwsze było I Wish, i ono otwierało album. Of Our Love powstał jako ostatni, i był ostatni na płycie. Ot, historia tworzenia, która płynie. Na „Lust” zrobiłem blisko 25 demówek i miałem szerokie spektrum utworów, nad którymi chciałem dalej pracować. Wchodząc do studia było ich 17, a podstawowym kryterium, po którym zostało 11, było to, czy są ładne, i czy chcę się nimi podzielić ze światem. Drugim kryterium była oś, którą nazwałem… Lust, i według niej dobierałem utwory pasujące również lirycznie. Zadałem pytanie: czy w tych tekstach jest pragnienie czegokolwiek? Różne kolejności do dziś mam rozpisane na kilkunastu kartkach, ostatecznie był to impuls. Jechałem po prostu pociągiem do studia na finalny mix, i zapisałem sobie wszystko tak, jak wówczas słyszałem w głowie. Trochę biłem się z myślami, czy to dobra kolejność, ale po odsłuchu płyty wiedziałem, że jest zgodna z kryteriami, które wcześniej brałem pod uwagę.
„Lust” promowałeś dotąd pięcioma nagraniami, jeszcze jedno w drodze. Są takie płyty, które niemal w całości składały się z singli, jak „Bad” Michaela Jacksona. Tobie niedługo zostaną do promocji tylko dodane na płycie covery…
Wiesz, ja uwielbiam płyty długogrające, koncept albumy. Zamysły artysty, który widział wspólną nić, tematykę, myśl, obszar, w którym zamykał płytę tekstowo lub produkcyjnie. Uwielbiam „albumowość”. To dość powszechna opinia, że z albumu wydaje się 1-2 single, a reszta jest znana tylko osobom, które zainteresowały się artystą lub kupiły płytę. I te nagrania gdzieś przepadają. Na wielu albumach są ukryte perły, których szkoda. Dwa utwory promujące to po prostu za mało.
Razem z premierą „Lust” wydałeś jeszcze, zupełnie niemodnie, kompaktowy (!) singiel Nail It.
…limitowany do 300 sztuk. Było to zrobione z myślą o tych, którzy wsparli mnie na polakpotrafi. Oba b-side’y (Hold Me Close i Clouds) są dostępne tylko tam. To był ukłon w stronę mojego nastoletniego życia, kiedy mogłem kupować single z b-side’ami nigdzie indziej nie publikowanymi. Wtedy były to rzadkie egzemplarze. Cała kolekcja singli PJ Harvey czy Smashing Pumpkins – chciałem powrócić do tej przeszłości, w której coś było nieosiągalne. Teraz wszystko masz na wyciągnięcie ręki – dyskografia na Spotify, a to czego nie ma – na przykład na YT.
Planujesz jeszcze wydawnictwa singlowe? Moim zdaniem taki potencjał miał np. Frustrated.
I był taki zamysł, znowu zrobić ściśle limitowaną edycję i dystrybuować ją wyłącznie na koncertach. Zamysł padł, bo… nie graliśmy koncertów; mam to jednak w głowie. Przy kolejnym singlu może będą to remiksy, wersje live, klipy… Albo przeniosę ten pomysł już na trzecią płytę.
Właśnie, przy „Lust” odpadła Ci promocja, trasa. Trudny czas?
Wydając Could You Trust…, które ukazało się jeszcze przed samym albumem, nie miałem możliwości bezpośrednich rozmów z mediami. Powiem więcej: dziwne było to, że np. podczas wywiadu online, przy premierze singla Simple, siedziałem sam w domu. Piosenka szła w eter, a ja nie czułem tego, co zwykle przy premierze, słysząc nagranie w radiu, jednocześnie w tym radiu będąc. Poza tym, nie chciałem zwlekać z materiałem, bo i tak czekaliśmy z nim prawie rok. Inicjalna premiera płyty miała mieć miejsce w marcu 2020, a wiemy, co się wówczas wydarzyło. Uważam jednak, że ukazała się w odpowiednim momencie.
Chciałbym mieć jeszcze możliwość zagrania dwóch pierwszych płyt na koncertach, zanim na dobre wejdę do studia, żeby nagrać trzeci album. Myślę, że pierwszego singla możemy spodziewać się jeszcze w 2022 roku.
Czujesz się prekursorem elektro w Polsce? Osobą, o której w annałach polskiej muzyki będzie się w ten sposób pisało? Mowa oczywiście o Skinny Patrini…
Słuchając „Duty Free” i „Sex” myślę, że odwaliliśmy z Anią kawał dobrej roboty. Jestem bardzo usatysfakcjonowany tym, co zrobiliśmy muzycznie i wizualnie, bo czegoś takiego nie było w Polsce i wtedy, i nie ma nadal. Mówi się, że wytyczyliśmy z Anią ścieżki przeróżnym duetom grającym w tej stylistyce. To miłe, tym bardziej, że na początku karier one same często podkreślały, że byliśmy dla nich wzorem.
Myślisz, że damsko-męskie duety są bardziej atrakcyjne? Że w Polsce łatwiej jest się im przebić, bo są „elektryzujące” i „atrakcyjne”? Wydaje się, że późniejsze, solowe projekty, Twój czy Iwony (z Rebeki), trafiły już do węższej grupy słuchaczy.
Coś w tym jest. Nie wiem, jakie byłoby założenie w odwrotnej sytuacji, kiedy wydajemy płyty jako solowi artyści, a dopiero potem robimy coś w duetach. I gdyby solowe materiały ukazały się w nieco lepszych dla muzyki czasach. Trzeba pamiętać, że debiut Skinny Patrini przypadł na czas, kiedy można było na palcach jednej ręki policzyć mnogość kanałów i osób, które muzykę tworzyły. Mija 14. rok od wydania „Duty Free” – wtedy było łatwiej przebić się z czymś tak alternatywnym i undergroundowym, a jednocześnie pełnym energii i magnetyzującym.
Jestem w takim momencie, w którym otworzyłem w swojej głowie taką półkę: jestem szczęśliwy, że wydaję płytę. Trzymam ją w ręku, sprzedaję, i wiem, że ten, kto ją ma, musiał do niej dotrzeć, postarać się. Bo dotrzeć dziś z muzyką nie jest łatwo, nawet jeśli jesteś w miarę znanym artystą. Wystarczy spojrzeć na przeliczniki złotej płyty, czy to, ile krążków sprzedają popularne nazwiska. A ja cieszę się z tego, co mam; że mogę poprzez to, co tworzę, powiedzieć: Hej, to ja!
Niełatwo o „Ja”, kiedy jesteś częścią duetu, i odpowiedzialność za muzykę bywa mylnie identyfikowana z frontmanem, wykonawcą…
…dlatego trzeba uzmysławiać ludziom, kto w zespole za co jest odpowiedzialny. I można to pokazać np. poprzez solowe produkcje.
Mógłbyś zaśpiewać utwór napisany dla Ciebie przez kogoś innego? Potrafiłbyś wyśpiewać czyjeś emocje?
Przy pierwszej, choć też przy drugiej płycie, miałem od razu rzuconą kłodę: artyści polscy nie powinni śpiewać po angielsku. Nawet niektórzy dziennikarze muzyczni sugerowali wręcz, by ktoś mi napisał teksty po polsku. Że muzyka jest świetna, ale angielski nie przejdzie, bo takie śpiewanie trzeba zostawić artystom zagranicznym. Powiedziałem: Nie! To ja jestem „rodzicem”, ta muzyka wypływa ze mnie. Pisząc utwór wiem, co kiełkuje w mojej głowie, jakie emocje chcę w nim przekazać, jakie słyszę instrumenty, wreszcie – w jaki sposób go zaśpiewać.
Śpiewanie po angielsku to swego rodzaju ograniczenie, przynajmniej jeśli chodzi o polskie media, jednak zdaję sobie sprawę, że moja muzyka nie trafia do mainstreamu, i że nie przebiję się ze swoim materiałem. Z tym pogodziłem się już bardzo dawno. Nie czuję presji, choć oczywiście byłoby miło, na przykład, gdybym grał koncert dla tysięcy, dziesiątek tysięcy osób. Jednak nic kosztem tego, co chciałbym przekazać. Ważniejsza jest muzyka, moje emocje, i kierunek, w jakim powinny one iść. Mam już dość mocno wypracowaną drogę, czy to ze SP, czy w solowej twórczości. Tam jestem ja. Ścieżka, którą obrałem, czyli robienie tego, co się kocha, w sposób, w jaki się czuje – tego na przykład nauczyła mnie PJ Harvey.
Widzisz siebie przed wielotysięcznym tłumem, który śpiewa Twoje piosenki? Powiedzmy – Wembley?
To byłoby coś niesamowitego, i podejrzewam, że robiło wrażenie nawet na Freddiem Mercurym. Wystąpić dla 20 tys. osób, które dodatkowo znają moje utwory… Szał. Musiałbym porozmawiać o tym z Dawidem Podsiadło, jak on się czuł, na Narodowym. Wiesz, grałem koncerty ze Skinny Patrini dla 10-20 tysięcy, i to naprawdę był czad, bo zwykle kupowaliśmy tę publiczność. Jednak tak samo dobrze wspominam te trzy solowe koncerty z promocji „Lust”, jako bardzo mocne spotkania, z dużą energią, jak na ubiegłorocznym FAME. To był pierwszy występ z zespołem, od bardzo dawna. Debiutanckiej płyty praktycznie nie promowałem koncertami, przy drugiej, dla odmiany, zagrałem na przykład bardzo mały, taki dla znajomych i przyjaciół. I to też było bardzo pozytywne przeżycie, nastrajające na więcej, bo poczułem się wówczas jak w domu. Na scenie czuję się po prostu jak ryba w wodzie.
A epizody producenckie, by przypomnieć np. Justynę Steczkowską? Chciałbyś ten element twórczej działalności pociągnąć?
Fajna praca, i chciałbym, ale, hmmm… kiedy miałbym na to czas? [śmiech] Zgłosiły się osoby chętne do takiej współpracy, z jedną bardzo chciałem coś zrobić, ale było to w przeddzień wydania „Lust”. Całą energię skierowałem wówczas w jego promocję i wydanie. Osobną kwestią jest, czy z danym artystą jest mi po drodze. Zawsze chciałem współpracować z Justyną, pamiętając jej pierwsze dwa piękne, popowe albumy, wyprodukowane przez Grzegorza Ciechowskiego. Chciałbym, żeby tak dzisiaj brzmiał pop. Do produkcji „Aenimy” Justyna zaprosiła producentów niszowych, i to był z jej strony super ruch. Pamiętam, że wiadomość o tym, że chce współpracować właśnie ze mną, dostałem na urodziny, i to było – na każdym poziomie – ogromnie miłe. Dla mnie to takie przełożenie na czasy, w których Madonna zapraszała do współpracy Williama Orbita czy Mirwaisa.
Podsumowując: gdyby znalazł się artysta czy artystka, z którym/którą chciałbym stworzyć coś totalnie innego od tego, niż ta osoba robi, i czułbym energię by to dobrze zrobić – wszedłbym w to.
Czy artyści powinni angażować się w sprawy społeczne, polityczne? Nie masz wrażenia, że komentarz i opisywanie tego, co wokół złe, przeniosło się na gatunki dotąd u nas „neutralne”. Maria Peszek, Fisz Emade, Iwona Skv – to tam widoczna jest największa wściekłość.
Absolutnie tak. Przede wszystkim: nie zgadzam się z tym, że muzycy powinni tworzyć muzykę o ptaszkach, miłosnych igraszkach i rzeczach, które są tylko fantastyczne, różowe, niebieskie. Ogólnie – pozytywnych emocjach lub negatywnych, ale tylko w miłości. Jeśli w naszym kraju prawo do wypowiedzi na temat tego, co się dzieje, mają ludzie kompletnie niewyedukowani, niemający pojęcia np. o tym, czym jest ekonomia czy polityka, to artyści, którzy nie czerpią informacji o świecie z memów, a znacznie więcej wiedzą, widzą i czują, obserwują, mają do tego takie samo prawo. Zabieranie im tego prawa jest po prostu ograniczaniem wolności słowa.
Wielu krytykuje muzyków, zarzucając im (niewłaściwe) komentowanie bieżących spraw politycznych, i poleca zajęcie się tylko tworzeniem muzyki.
Kompletnie się z tym nie zgadzam. Na koncercie Pearl Jam pojawił się znak Strajku Kobiet, Bono, Michael Stipe czy Roger Waters powiedzieli coś politycznego o sytuacji w naszym kraju. Tymczasem ludzie stawiają się na piedestale, i na forach internetowych, w komentarzach, piszą, że Vedder nie ma prawa i kompetencji, by o tym mówić. Wychowałem się także na tych artystach, i to oni, także swoimi wywiadami, otworzyli mi głowę na muzykę, sztukę, ale też politykę czy kwestie społeczne. Jestem świetnym przykładem osoby, która wyrosła na postawach ludzi sztuki. Nauczyli mnie wielu rzeczy i dziś jestem tej samej stronie.
Głos artystów zawsze jest bardzo potrzebny. Nie zawodzi Dezerter czy Lao Che, jednak w niełatwych czasach u niektórych widać stonowanie, a nawet lekkie wycofanie.
Mogę tylko zakładać, że to ostrożność wynikająca z kontraktów, zobowiązań. Artyści wydawani przez niezależne wytwórnie mogą sobie pozwolić na otwarte działania, i od początku są w tym prawdziwi. Widzimy, co się jednak dzieje z tymi, którzy np. wychodzą z szafy albo zaczynają wypowiadać się w kierunku politycznym. Nie traktuje się ich poważnie, i myślę, że to jest ten lęk. Są jednak również tacy, którzy po prostu nie chcą, i to też rozumiem. Nie wszyscy muszą, prawda? Dla mnie szala goryczy, w pewnym momencie, przelała się dość mocno.
Tak też należy odczytywać Frustrated, szczególnie w połączeniu z warstwą wizualną?
Tak. Śpiewam tam wprawdzie, że nie jestem sfrustrowany, ale numer faktycznie powstawał w momencie, w którym byłem, i to bardzo mocno. Sfrustrowany wszystkim, co działo się w kraju, zwłaszcza, jeśli chodzi o sytuację osób LGBT, bo to zaczęło się znacznie wcześniej. Zresztą, utwór powstał jeszcze w 2019 roku, przed płytą. A fun fact odnośnie wizualizacji: zauważ, że w klipie są żołnierze, straż graniczna pilnująca granicy, wychodząca z kościoła straż kościelna…
Wyprzedziłeś nim wydarzenia przy granicy z Białorusią, ale nie tylko. Trafiłeś po premierowej emisji na komentarze typu: teraz przegiąłeś, po co ci to, mogłeś sobie odpuścić?
Wręcz przeciwnie. Wiele osób pisało, czy w komentarzach, czy w wiadomościach prywatnych: w końcu ktoś. Bardzo pozytywne reakcje, a w wielu przypadkach wręcz bardziej niż pozytywne. Na prawicowych profilach, na które z ciekawości wchodziłem, komentarze były, ogólnie rzecz biorąc… przewidywalne.
To ważne, że tekstami otwierasz innym oczy, a swoimi emocjami wybudzasz ich emocje. Tym był The God+The World=The Madness…
…a teraz słowa i obrazy towarzyszące Frustrated. Uważam, że mam, my (artyści) mamy wszelkie prawo, żeby to robić. Szkoda, że nie zawsze robimy – może tak… Wiesz, jestem artystą wolnym, nie wiążą mnie żadne kontrakty, nie muszę być ostrożny – jak pewnie wielu musi. Przez Frustrated uciekło mi niejedno źródło emisji moich utworów, zamknęły się różne drzwi, ale ja się z tym liczyłem. I nie ubolewam nad tym.
I to jest najważniejsze. Dziękuję za rozmowę.
Zdjęcie główne: tylna okładka płyty “The Skin I’m In”.