W katowicki koncert, trzeci z czterech przewidzianych w ramach tegorocznej mini-trasy Michelle Gurevich po Polsce, publiczność wprowadził Twin Sons, czyli solowy projekt Robina Thomsona, szkockiego gitarzysty z jej składu koncertowego. Wyposażony w gitarę muzyk zagrał sześć utworów, w tym pochodzące z EP-ki „Can You Feel It?” utwór tytułowy i Nothin’ Comes to Mind, a także najnowszy, A Tremor Etude, którym zamknął set. Set krótki, ale bardzo sprawnie zagrany, spokojny, pełen wrażliwości. Jakkolwiek by o nim mówić: idealnie wprowadzający nastrój na resztę wieczoru. Wielka szkoda, że zabrakło w nim starszych nagrań, jak Emily czy And No One, ale może po prostu zabrakło na nie czasu? Czekam na dłuższy.
Koncert Gurevich zdominowało „Party Girl”, sam wieczór rozpoczął zaś tak, jak album, Lovers Are Strangers. Znów wzmocniony perkusją, co jednak tym razem wypadło lepiej, niż na poprzedniej trasie. Zaraz po nim weszło cudowne Friday Night, co podpowiadało częstsze wizyty na debiucie. I tak właśnie było. Nie zabrakło zawsze poruszającego, zagranego pod koniec w pojedynkę Party Girl, który przy pełnym znów zestawie muzyków (Dankert – Thomson – Isherwood) mógł spokojnie wybrzmieć jako ‘party mix’. To zawsze niecierpliwie wyczekiwany punkt koncertu, kolejny zaśpiewany lepiej i mocniej, niż rok temu. Ciekawe, czy kiedykolwiek Michelle z niego zrezygnuje. Mam nadzieję, że nigdy. Z tymi samymi emocjami pojawił się pół akustyczny I’ll Be Your Woman, czy taneczna, traktująca o życiu w trójkącie Aviva. Niezmiennie uwielbiam, a na żywo nawet potrójnie.
Nowa trasa jest bardziej dynamiczna od poprzedniej, stąd wybór świetnego Temptation z „Ecstasy…”, po który Michelle wreszcie na koncert sięgnęła, czy doskonale zagranego, bo taki po prostu jest, Good Times Don’t Carry Over z „Let’s Part in Time”. Podobne odczucie miałem przy Memories of Three z płyty „Exciting Times”, której wznowienie, z nową okładką, nam po koncercie Michelle zapowiedziała, oraz wtedy, kiedy zaintonowane zostało piękne God Bless My Socially Retarded Friends z „Show Me the Face”. Obu kompletnie się nie spodziewałem, oba wypadły bardziej niż znakomicie. Część z utworów przepleciona była tradycyjnie refleksyjnymi komentarzami i zapowiedziami Michelle, która jak zwykle lubi w ten sposób zagajać do publiczności, i bacznie obserwować jej reakcje. W Rialto nie widziałem innych, poza entuzjastycznymi. Sam odebrałem ten koncert identycznie, choć wydawało mi się, że po tylu „wspólnych” koncertach Michelle z zespołem nie będą mnie mogli tak łatwo wprowadzić w stan wysokiego emocjonalnie uniesienia. Wspaniale, że znów to zrobili.