Rozwija się miarowo, ale tylko przez pierwsze 40 sekund. Tuzin Pegazów szybko przeistacza się w industrialny manifest, ociekający ciężkim tekstem i rytmem. Projekt Monument Zero od początku wskazuje drogę, jaką przyjdzie nam przejść przez pół godziny albumu. Pierwszy utwór niemal niezauważalnie przechodzi w brudny Stan Larwy. Tu wszystko jest dosłowne, przytłaczające i obrazowe. Szary ekran coraz bledszy, coraz bardziej pusty – to już Amator Uprawy Kaktusów, terror techno, które ze zmiennym natężeniem siecze z precyzją wkurzonego rzeźnika (podobnie będzie w Wąchaczach Kleju). Wpływy halucynacji? Powoli rozpędzają się Heroinowe Noce (z telegazety), choć tempo tu także jest iluzoryczne. Według tego schematu kreślone są obrazy na całej płycie – sterowane przez rozdarty (dosłownie) wokal i elektroniczne zabawki, czy raczej narzędzia, wzmacniane przesterami i zimnymi, wiercącymi beatami. Całość zamknięta jest liczonym w sekundach Pustostanem, a ostatni, tytułowy, muzycznie może nawet przywodzić na myśl klasyków zachodniego industrialu.
Płytowy debiut Monument Zero to tylko 10 krótkich, wściekłych utworów. Industrialne hard-elektro, z maszynowo wyrzucanymi, często powtarzanymi przez zniekształcony głos frazami. Ta płyta jest jak wizyta w XXI-wiecznej fabryce, w której dyspozytor rozdziela sprzęt do rozdawania razów, a co rusz trafić można (przypadkiem?) do pokoju tortur. To nie jest płyta na spokojne wieczory, czy do częstego powtórzenia. I nie dla każdego, bo Monument Zero to awangarda w czystej postaci. Taki liryczny manifest abstrakcyjnych złomiarzy, którzy pilnie obserwują i obserwacje te zamykają w głośne hasła. W końcu po taki krążek sięga się tylko świadomie. Warto poznać.