Playlisty, koncerty, premiery, sentymentalne odkurzanie znanego. 2018 rok raczej nie będzie różnił się od poprzednich. Planów brak, list przebojów też. Roczna prenumerata „Rolling Stone” ma pozwolić na utrzymanie się na powierzchni trendów, przynajmniej tych amerykańskich. Nawet, jeśli będą li tylko mainstreamowe. Nic w tym złego.
Corocznie wypełniany kalendarz zawsze przewiduje pierwsze miejsce dla muzyki i wydarzeń z nią związanych. W 2018 roku takim numerem jeden – zupełnie naturalnie – stało się „obchodzone” w Hyde Parku 40. lecie The Cure. Stało się, choć przecież jeszcze nie odbyło. W konkursie na najlepiej zorganizowanych headlinerów jednego dnia 7 lipca wygląda bezkonkurencyjnie; spośród żywych i aktywnych trudno złożyć dziś bardziej kompletny zestaw wykonawców. Gdy okazuje się, że ktoś za ciebie organizuje koncert (twoich) życzeń, stajesz się na chwilę zwycięzcą, awansującym z pozycji zakładnika własnych muzycznych marzeń. I odliczasz: Goldfrapp, Editors, Twilight Sad, a potem Interpol; a jeszcze Slowdive, i Ride, i…?
Nie krzywię się na spend w Hyde Parku, nie interesuje mnie charakter i organizacja imprezy czy jego sponsorzy (taka krytyka wśród młodych Brytyjczyków jest dość powszechna); nie oburza, że Cure zagrają tylko przez 100, a nie – zwyczajowo – ponad 180 minut. Deprecjonowanie wydarzeń jest dziś takie łatwe; problem jednak, że tych prawdziwych (znaczących i niepowtarzalnych, jak np. All Tomorrow’s Parties) nie ma dziś wiele, a znakomita większość to nadmuchane do granic możliwości muzyczne wydmuszki. Wierzę, że 7 lipca będzie jednak inaczej. Że pozostanie tym „Number 1”.