Czym zajmujesz się poza graniem?
NATALIA: Obecnie… niczym. Od dwóch lat robię tylko i wyłącznie to. Loopuję, gram koncerty, i znajduję dla siebie różne opcje, np. zgłaszam się na programy szkoleniowe, takie jak programy ZAiKS-u.
Co one Ci dają?
Zdecydowanie dużo. Na przykład TekstMisja, pierwsze w ogóle warsztaty zorganizowane dla tekściarzy, były tymi, w których uczestniczyłam. Wykładowcy (tu można się spierać, kogo teksty bardziej się lubi, kogo nie, ale to już kwestia gustu) ewidentnie podzielili się z nami w ich trakcie swoim warsztatem. Zgłosiłam tam swoje teksty, na ich podstawie nas wybierano. Ostatecznie – 12 osób (a ponoć zgłosiła się ich trzycyfrowa liczba). Byłam przekonana, że będziemy pracować na własnych tekstach, których np. nie jesteśmy do końca pewni, które będziemy tam dopieszczać. Tymczasem to był stricte warsztat, który polegał na tym, by pisać teksty. I najlepsze: dla innych. To dla mnie nowe, bo dotąd byłam przekonana, że piszę tylko dla siebie, pod wpływem emocji. Bo jak nie napiszę dla siebie, to nie będę wiedziała, czy to jest dobre.
Kolega poprosił mnie raz o tekst, dostałam tzw. rybkę, i napisałam go, ale nie miałam odwagi, żeby mu ten tekst wysłać. Kompletnie nie wiedziałam, czy jest dobry. Nie miałam papierka lakmusowego, żeby się o tym przekonać, zrozumieć. Bo według jakich wartości oceniać? I ten tekst zawsze stał mi ością w gardle, zawsze go miałam, więc… zabrałam, nie wiedząc, jaka jest jego wartość. I wszyscy wykładowcy, z którymi go skonsultowałam, powiedzieli: tak, to jest świetny tekst! Można to nazwać zewnętrzną aprobatą, jakiej człowiek czasami potrzebuje (zwłaszcza artyści), albo kolejnym etapem w rozwoju. To też poczucie, że masz zielone światło, że możesz napisać coś dla kogoś, co nie będzie do końca twoim językiem. Jak śpiewam własne teksty, to je po prostu w trzewiach czuję, że są prawdziwe. Że nie oszukuję. Kiedy piszę dla kogoś, np. o imprezowaniu, okazuje się, że mogę i o tym napisać.
Sprawdziłabyś się nawet w hip hopie?
(śmiech) Nie. Ale generalnie w wielu gatunkach tak, potrafię pisać na zawołanie. Te warsztaty to pokazały. Bo nie tylko sam piszesz do rybki, do kogoś, kto zasugerował ci, w jakim miejscu np. mają być samogłoski, ale robisz to też z dwójką, czy czwórką ludzi. Warsztat pokazał mi, że umiem to robić, jestem w stanie zrobić dobrze, że mam szybkie pomysły, które potrafię przelać. Zainspirowało mnie to, żeby „wejść” w pisanie dla innych.
Zawsze mnie ciekawi: jak to jest śpiewać czyjeś teksty, czyjeś myśli?
Musisz zapytać kogoś innego, bo ja nigdy takich nie śpiewałam (śmiech). Chociaż nie – raz śpiewałam z jednym zespołem, i wtedy były to teksty naszego perkusisty. Fakt, jest to specyficzne. Choć ja w życiu w ogóle śpiewałam bardzo dużo. Przeszłam fazę od poezji śpiewanej po piosenkę kabaretową, ale nie pchałam się z tym. Zgłaszałam się tylko na małe konkursy, lokalne, np. recytatorskie, chodziłam na zajęcia z interpretacji piosenki do Andrzeja Zaryckiego, i rzeczywiście, wiele mnie to nauczyło. Nie mam szkolonego głosu, on jest taki, jaki sobie wypracowałam (poza pojedynczymi warsztatami). Jeśli zaś chodzi o interpretację piosenki i rozumienie tego, o czym się śpiewa, śpiewanie o tym, o czym jest tekst, a nie jakiejś piosenki w stylu „jestem super, świetnie wyglądam w tej sukience”, to jest plaga niektórych dużych widowisk typu Eurowizja. Tam, mam wrażenie, ludzie śpiewają o tym, jakie fajne mają fajerwerki za plecami.
Wzięłaś się za loopowanie, czyli coś, czego na krajowym rynku muzycznym, przynajmniej w szerokim odbiorze, praktycznie nie ma. Chyba, że się mylę.
Ja tak naprawdę jestem na początku drogi bycia „live looping artist”. Zobacz, jak wielką rzecz zrobił Zalewski, w pewnym momencie był samowystarczalnym muzykiem, grał na wielu instrumentach, ale ostatecznie… loopował. Drugim przykładem jest Dżaman – gra na gitarze, śpiewa, do tego syntezator. I to też jest świetna muza. Nie tak dawno wydał live session z orkiestrą [Dżaman spotyka orkiestrę – Live at Bazylika – db], gdzie on loopował, a do tego mu grała orkiestra. Tam dopiero została wykonana ogromna robota. Są ludzie, którzy bawią się looperami, ale nie każdy tak w pełni się na tym skupia; dla wielu jest to tylko faza, z której przechodzą dalej. Może kiedyś też wyjdę z loopowania, i okaże się, że to była jakaś tam moja faza. Nie wiem. Wiem, że teraz sprawia mi to ogromną radość, bo ja prawie wszystko robię głosem, a to pozwala mi mieć wszystko bardzo mocno skoncentrowane.
Spełniasz się muzycznie na wielu polach. Jak czuje się Natalia w muzyce?
Jestem szczęśliwa, i taką ścieżkę sobie wybrałam. Jestem nawet przeszczęściarą, bo mam wokół siebie ludzi, którzy co jakiś czas mi pomagają. Rodzina, znajomi, którzy lubią moją muzykę, „dokładają się” do mojego grania. Wiesz, co rok robię imprezę urodzinową, i mam wtedy przygotowaną taką puszkę, z której dokładam potem na sprzęt [śmiech]. A na dziś? Cieszę się z tego, że w ubiegłym roku zagrałam 20 koncertów, w tym już 19 – licząc Namenę, Box Animę i dwa z Romanem Wróblewskim. Nie mam sztabu ludzi, ale moja muzyka jest jakoś tam wciągana do radia, niektórzy organizatorzy koncertów dbają, żeby zgłaszać je do ZAiKSU…
To cenne, bo dzisiejszy rynek muzyczny musi odejść od krwawej ekonomii i czysto marketingowego podejścia, iść w stronę wsparcia.
Z drugiej strony – każdy chce żyć.
Ale np. media publiczne, inaczej niż komercyjne, mają, bo mogą mieć, odmienne priorytety i możliwości. Mają większą swobodę w doborze rodzimych artystów, ich promocji.
I to się udaje. Z jednej strony jest komercyjne Antyradio, z drugiej – publiczna Czwórka, która fajnie działa dla niezależnych wykonawców. No i jest dużo rozgłośni akademickich. Oczywiście, jak ktoś robi coś dla polskiej kultury, pracuje na rzecz tego, by ją szerzyć, promować, powinien dostawać za to pieniądze, a nie robić tego z pasji czy dobrej woli.
To jak wygląda Twój management?
O wszystko dbam sama.
A Box Anima? Oprócz koncertów, co tam się dzieje?
W Box też o większość dbam sama – bookuję koncerty, naganiam szum wokół nas. Ale, w tym zespole faceci mają inną rolę (śmiech). Co do muzyki, to mamy sporo nagrań, które zostały poczynione, ale nie było przestrzeni w głowie, żeby coś wydać. Ostatni singiel też długo czekał, a to jest taka nasza kochana piosenka (Brzmi obco, wydany w kwietniu tego roku – db). Wiesz, myśmy wydali sporo, ale… pieniędzy, bo zależało nam na tym, żeby ładnie wydać EP-kę „Niepokój”. To jest pięknie nagrana i wydana płyta. Bardzo dopieszczaliśmy każdy szczegół produkcyjny, dużo godzin spędziłam w studiu, a potem budując trasę koncertową, która miała ją promować. Pół roku, tymczasem pierwszy koncert mieliśmy zagrać w … pierwszym dniu pandemii. Te 16 koncertów, które miały wydarzyć się w ciągu jednego miesiąca… szlag trafił. To nas trochę podminowało, szczególnie jeśli chodzi o wydawanie muzyki, a zwłaszcza płyt. Dlatego przestawiliśmy się na nagrywanie singli. Mamy nagrane może 2/3 materiału na następny album. Ścieżki są, ale czeka nas produkcja, praca nad masteringiem, miksem.
Powiedz, jak postrzegasz polską scenę muzyczną?
Jest wielowarstwowa, choć to może banał…
Wcale nie, ona przez lata była raczej płaska, szła w jedną stronę!
OK, to co rozumiem przez „wielowarstwowa”: masz duże gwiazdy i duże pieniądze w dużych wydawnictwach, molochach. Potem są wydawnictwa „pomiędzy”, które mają swoją niszę, dobrze ją zagospodarowały, gatunki, dla których znalazły też dosyć sporo odbiorców (Antena Krzyku, Karrot Komando, Fonobo, nawet Kayax). One przyjmują dużo, ale nie są w stanie wszystkich później wypromować, nie wyrabiają. W porządku, dają im wsparcie, ale tu sam artysta musi być ogarnięty, bo dopiero przy takiej dodatkowej pomocy fajnie się rozwinie. Jeśli ktoś czeka, uważa, że „ok, podpisałem umowę, jestem już związany…”, to często się nie doczeka, a i blokuje to ich samych. Niektóre wydawnictwa dają więcej luzu, i wtedy możesz działać na własną rękę, a inne wychodzą z założenia, że musisz już teraz robić wszystko pod ich egidą, bo „my tu publikujemy, i wszystko zrobimy”. W ten sposób parę bardzo fajnych projektów umarło, bo niektórzy tak właśnie myśleli: „Super, ktoś się o nas upomniał, coś z nami podpisał! Pojawiliśmy się na jakimś Openerze, czy gdzieś tam”. I dużo pary wyszło.
Oprócz nich jest jeszcze sporo ludzi, którzy działają jak ja: organizują własne koncerty i cisną tak, jak tylko są w stanie. I często im się to bardzo ładnie udaje, jak Basi Dratwińskiej.
Tylko czy są to rzeczy długofalowe? Takie postaci pojawiają się i nagle znikają, czasem wracają po długim czasie. Dobre czasy dla muzyki?
Sama mam czasami wrażenie, że nie robię wszystkiego. Albo, że nic nie robię, jeśli chodzi o promocję. Tylko, kurczę, ile jeszcze muszę robić? Sama organizuję sobie fundusze na płytę, realizuję nagrania, bookuję koncerty, prowadzę social media. A potem myślę: „Nie ogarnęłaś jeszcze dobrze prasy? Dlaczego masz tak mało ludzi na spotify, którzy cię słuchają?” A trzeba jakoś dotrzeć do tych ludzi, do playlist.
Wiesz, skończyły się czasy, że każdy „klik” jest miarodajny w relacji do popularności.
Tak, ale z drugiej strony widzę, jak ludzie reagują, i tu właśnie koncerty są wyznacznikiem. Poza tym, organizatorzy tych koncertów patrzą jednak na tę ilość lajków, reakcje, ilość wyświetleń…
A jak Tobie funkcjonuje się w takim świecie muzycznym? Obserwuję showcase’y typu Tak Brzmi Miasto, którego jesteś zresztą stałą uczestniczką, i widzę oczekiwania młodych wykonawców, kontakty, które się tam zawiązują. Potem łączę to z ich aktywnością np. w mediach społecznościowych i mam wrażenie, że one rozmijają się z rynkiem. Rynek jest po prostu za duży, nie wchłonie ich wszystkich, tych fajnych i zdolnych, którzy mają coś do pokazania.
Tak, rynek jest za gęsty. Ale jest też pytanie: co się uznaje za sukces? Co kogo satysfakcjonuje? Dla mnie problemem są na pewno pieniądze, ale to jest z kolei taki problem day-2-day. W życiu mieszkałam już w 15 (!) różnych mieszkaniach, ale mi to nie przeszkadza – wręcz przeciwnie – chcę mieć jeszcze więcej możliwości mieszkania w innych miastach, innych państwach. Rzym! Jest nieprzypadkowy, bo jestem absolutną psychofanką Rzymu, i jeździłam tam kiedy każdego roku. Nie wiem, czy chciałabym tam spędzić życie, ale chciałabym tam pomieszkać. I analogicznie jest z koncertowaniem. Coś, co sprawia mi teraz największą satysfakcję, to jest ten rodzaj koncertów, jakie właśnie gram. Jeżdżę tam, gdzie chcę, gdzie mam bezpośredni kontakt z organizatorami, z publicznością. Widzę wpływ mojej muzyki na publiczność. Być może będę kiedyś na etapie kariery, że będę miała reflektory w twarz i nie będę nawet widziała tej publiczności – to mi się serce kraje. Nie wyobrażam sobie tego.
No, chyba że stadion…
…i za dnia. Że ja widzę tych ludzi, rzucam się na nich, wiesz, taki crowd-surfing… Nie, oczywiście chcę mieć jak największą publiczność, biegać do niej, podczas gdy ona zna moje teksty, i razem je śpiewamy.
Pora więc nagrać jakiś stadionowy przebój. Nie zgubiłabyś się na tak dużej scenie?
Zdziwiłbyś się, ale nie. Grałam już na Juwenaliach, przed Marylą i Miuoshem, i rzeczywiście, początkowo nie wiedziałam, co będę robiła na tej scenie. Dostałam ogromny stół, jak dla DJ-a, który powinien mieć tam milion sprzętu, i położyłam tam ten swój mały looperek, i obok syntezatorek. I wiesz? W ogóle mnie to nie zjadło, było przecudownie i bardzo dobrze je wspominam. Nie zagubiłam się na wielkiej scenie. Ogólnie: to, co się teraz dzieje, każda publiczność mnie satysfakcjonuje. 100, czy 10 osób, kiedy przyjeżdżam od nowego miasta. Nie ma znaczenia, kiedy mogę mieć z nimi to spotkanie!
Wychodząc na scenę, masz obawę, że stracisz kontrolę nad tym co robisz? Weźmy głos: jest przecież ryzyko, że nie uda się jakiś fragment, popełnisz błąd, a potem zaloopujesz to ze świadomością, że nie brzmi, jak powinno. O ile widownia nie zna utworów, to ok, bo się nie zorientuje, nie wychwyci. Ale Ty wiesz… Nie zrobisz cięcia, i od nowa. Nie masz tego buforu bezpieczeństwa.
Bardzo, ale to bardzo rzadko zdarza się, że mnie coś tak mocno wybije. Myślę, że zdarzyło mi się to do tej pory może ze dwa razy? Raz, na pierwszych przesłuchaniach do Przeglądu Piosenki Aktorskiej, kiedy miałam za wysoko mikrofon, a za nisko looper. Efekt był taki, że śpiewając nie widziałam loopera, i po omacku, przez przypadek, usunęłam sobie wszystko, co nagrałam. Drugim razem przytrafiło się to samo w Krakowie. I to jedyne przypadki. Wiesz, po pierwsze zawsze mam możliwość usunięcia ostatniej warstwy, więc da się zrobić poprawkę. Po drugie – wyleczyłam się z tego, że to ma być perfekcyjne, dokładnie takie, jak sobie zaplanowałam. Urokiem koncertu na żywo jest to, że głos się gdzieś zachwieje, co już zostaje w tej warstwie, i później to słychać. Nagrałam się kiedyś o ćwierć czy pół tonu za nisko, a później włączyłam warstwę, która była nagrana wcześniej, nagrana czysto. Piosenka jest o przeszywającym bólu, tęsknocie, dużo jest w niej rzeczy opartych na przesterach, ale nie jest to tak zharmonizowane, jak chciałam. Był wtedy duży kwas, ale ten kwas działał dla wyrazu, i to był jego urok.
Czasami nawet fajnie jest się pomylić.
Trzeba się uczyć tego, że jakkolwiek chcemy być na scenie najlepsi, dać publiczności 100% (a na tym mi zawsze bardzo zależy), to fakt, że coś nie jest idealne, nie oznacza, że nie jest bardzo dobre. Bardzo lubię jeden fragment tekstu „Christmas Party Song” Gaby Kulki, którą zresztą uwielbiam: If only this was a little more perfect it’d be easy to ignore but it’s flawed and therefore beautiful. Ten fragment zawsze mnie uczy pokory, względem tego, że jestem człowiekiem, i mam prawo się mylić.
Pół roku temu mówiłaś mi, że nowy materiał planujesz wydać późną wiosną – wczesnym latem.
Obecnie myślę o jesieni. To będzie płyta złożona z ośmiu, dziewięciu piosenek, które napisałam już dawno. Trzymam się tego, by były to utwory jeszcze z czasów Rygi, taki zapis pierwszego etapu. Trochę zbieranina, przy czym konsekwentna – będą się tam np. przewijać tematy środowiskowe, większość będzie po angielsku (dwie po polsku). Właśnie wydaję pierwszy z trzech singli, które wyprzedzą płytę. Następny jest już gotowy, a trzeci przygotowany do masteringu.
Wydanie fizyczne?
Bardzo chcę to wydać na nośniku. Przede wszystkim jeżdżę i gram koncerty, i spotykam ludzi, którzy pytają potem: gdzie jest coś, co mogę kupić jako pamiątkę? Bardzo chcę im to umożliwić. Pewnie będzie to nieduży nakład.
Faktycznie, po każdym koncercie u wielu osób jest taka potrzeba, by zabrać muzykę do domu. Choćby jakiś merch. Masz w planach letnie festiwale?
Rozmawiałam z organizatorami festiwali jeszcze przy okazji TBM, zgłosiłam się np. do Future Echoes. Wybieram oczywiście te mniejsze, a nie Glastonbury, ale chciałabym np. zagrać na OFFie. To jest moje marzenie.
Czujesz, że w tym roku nadrabiasz stracony czas? Liczba koncertów puchnie…
Na pewno czuję, że ten rok ma szybsze tempo. Dla przykładu: w zeszłym roku pierwszy koncert, który mogłam legalnie zagrać, był dopiero 25. marca, wcześniej były jeszcze obostrzenia. W tym roku 25. marca grałam już dziewiąty koncert, miałam nakręcony teledysk z udziałem kilkunastu osób, i pierwszy raz stworzyłam oryginalną muzykę dla teatru. Wyjście z pandemii dużo zmieniło. Poza tym rzeczywiście, z różnych względów niezwiązanych z moimi działaniami, premiery singli i całej płyty się opóźniły. Ale teraz już mam wrażenie, że złapaliśmy tempo. Dodatkowo w tej promocji, o której wcześniej mówiłam, że brakuje mi na nią sił i czasu, pomaga mi Juan z Krakow Music. I ta współpraca też mnie nakręca do działania, bo mniej zgaduję, a więcej mogę się oprzeć na jego wiedzy i doświadczeniu.
Wydajesz właśnie nowy singiel – to wreszcie ta zapowiedź całości? Rozwiń proszę (przedpremierowo) jego przekaz.
Tak, to pierwszy z trzech singli, które jeszcze wyprzedzą płytę. Piosenka napisana w złości, frustracji; “piosenka na nie”. Napisana z całym impetem, który we mnie wtedy się nagromadził, a który wołał, żeby zostać wyrażonym. Piosenka napisana zanim zawarłam ze sobą pokój, zanim nauczyłam się wyrozumiałości względem siebie, surowa i bez cenzury. Zapis bardzo konkretnego momentu w moim życiu. Muzycznie są tu odniesienia do tzw. World Music. Nie starałam się niczego konkretnego odtworzyć, raczej szukałam motywów, które byłyby blisko pierwotności jako uczucia w ciele (plemienny taniec wokół ognia) oraz wyrazu bólu i nawoływania (pieśni muezinów). To bardziej moje wyobrażenia na temat tych dźwięków, niż bezpośrednie inspiracje. Od początku czułam w tej piosence piasek, gorąc, pragnienie, brak wody. Do tego doszła po drodze ekranizacja “Diuny” Villeneuva i jej niesamowita ścieżka dźwiękowa autorstwa Hansa Zimmera, która wpłynęła na naszą pracę z Irą Lobanok, producentką utworu.
I teraz na poważnie: kiedy (wreszcie) płyta?
Jesień. Tak o tym myślę. Będzie to ode mnie wymagało jeszcze paru sporych ruchów. Trzymaj kciuki.
Tak będzie. Dziękuję za rozmowę.