W kilka dni po premierze, mozolnym oswajaniu się z przytłaczającą jednak zawartością, w skrajnie różnych stanach mogę z czystym sumieniem podpisać się pod oceną nowego albumu Nicka Cave’a i The Bad Seeds. Ocena ta zmienia się zresztą dość często, bo Cave nagrał bodaj najbardziej wstrząsający album w dyskografii. Można w nim widzieć zamknięcie trylogii smutku, albo też docenić piękno intymnych kompozycji. Sam oczekiwałem chyba Cave’a wnerwionego wreszcie na świat, ten jednak – jak zawsze zresztą – przechodzi przez traumy na swoich warunkach.
W dniu premiery “Ghosteen” zasiadłem przed You Tube w oczekiwaniu na wydarzenie. Niecodzienne to odczucie, i dla mnie raczej negatywne, bo obserwacja zmieniających się technologicznych trendów w muzyce to jedno, towarzyszenie im – drugie, ale gdy dotyczy to ulubionego artysty – nie ma trzeciego. Można dyskutować nad formułą i czasem upowszechnienia nowego materiału, a wreszcie – sposobem odbioru wypuszczanych w eter nagrań, ale to i tak nie zmieni już reguł muzycznego świata. Jakie będą następne – tego też nie wiemy. Na dowód pewnej słabości tak zgotowanej premiery pierwsze, niemuzyczne jeszcze zaskoczenie: 19,5 tys. osób podczas wspólnego odsłuchu premierowego „Ghosteen”. Tylko czy aż? Mnie podtrzymało w przekonaniu, że Cave to wciąż muzyczna awangarda, taka osobliwa (na dziś) alternatywa. Może fałszywie.
Artystycznie fałszu nie było, za to od samego początku odsłuchiwania „Ghosteen” czuło się duże obciążenie. Kiedy cztery minuty po godzinie 23 zabrzmiała introdukcja Spinning Song, zaskoczeniem było swoiste przedłużenie „Skeleton Tree”. Chyba nigdy dotąd dwie kolejne płyty Cave’a i spółki nie zaczynały się tak bliźniaczo (pierwsze skojarzenie z Girl In Amber). Powtarzane w nim Peace will come in time to jednoczesne dramatyczne nawoływanie do wnętrza siebie i uspokajający śpiew dla dziecka. Po drugim, Bright Horses, było wiadomo, że Cave obudził wiele innych duchów. I że ciężko będzie się słuchało całości, bo o ile wcześniej Australijczyk zdawał się dzielić bólem ze słuchaczem, tak na nowym albumie sam się z nim rozlicza, w obecności niemych, zasłuchanych świadków.
Nie jest „Ghosteen” częścią trylogii; muzycznie spina to, co znane z dwóch wcześniejszych albumów, ale na tym ich podobieństwo się kończy. „Skeleton Tree” powstawało jeszcze przed rodzinną tragedią, zaś „Ghosteen” to wyraziście zrodzony, artystyczny koncept, jakich Cave i spółka przecież nigdy nie unikali. W całości okazuje się być najbardziej nostalgicznym, uduchowionym i mistycznym (metafizycznym?) dziełem. Ostatecznie to forma modlitwy ojca do syna (nieustannie wracające odwołania do religii), cichego wołania (elegijny Sun Forest), a może po prostu tęsknej i zerwanej rozmowy (wywoływane I am beside you w Ghosteen Speaks). Na „Ghosteen” Cave równie często śpiewa, co deklamuje, a całość uzupełnia łkający i zawodzący w oddali chór (Night Raid); muzycznie album zaś przypomina filmowe aranżacje duetu Cave-Ellis, wzbogacone partiami wokalnymi (Galleon Ship).
Trzyutworowy album numer dwa (w wersji fizycznej) okazuje się być jeszcze cięższym kalibrem emocji. Dwunastominutowy utwór tytułowy rozwija się wielościeżkowo, zaskakująco wyciszając niemal równo w połowie. Trzyminutowy Fireflies stanowi tak naprawdę introdukcję do absolutnie genialnego Hollywood. Hipnotyczny, od początku do końca niepokojący, i najbardziej dramatyczny (muzyk udowadnia, że po tym wszystkim jeszcze taki może być). Do tego zmieniający się tembr głosu, jakiego nigdy wcześniej u Cave’a nie doświadczyliśmy. Everybody’s losing someone… It’s a long way to find peace of mind, peace of mind… And I’m just waiting now, for my time to come… For peace to come. Potwornie trudno po takim zakończeniu cokolwiek jeszcze z siebie wykrztusić.
Trudno powiedzieć, czy Cave domyka nowym krążkiem okres żałobny. Nigdy nie wiadomo, jak długi i jak długo kondukt będzie szedł. Nie wie tego nikt, kto nie przeszedł w życiu tak wiele. Wchodząc w świat „Ghosteen” można mieć czasem wrażenie, że to świat, którego nie sposób pojąć (podobnie jak okładki), lecz którego kruche piękno – szczególnie to zewnętrzne i nienaturalne – tak łatwo jest skrzywdzić. [8/10]