Hasło drugiego dnia: Młodzież górą!, choć rozpoczęło go na BUH-u nie do końca młodzieżowe trio Polski Piach. Kierowany przez Patryka Zakrockiego folk-blues-transowy skład zagrał m.in. świetną Północ, wprowadzając przybywającą na festiwal publikę w stan błogiego relaksu, choć podszytego zagadkowym półmrokiem. Doskonałe otwarcie.
Otrząsając się z piachu, w stanie ciągłego oczekiwania na prognostycznie grożący deszcz, sprawdziłem młodzież ze średnią 16 lat. Sad Smiles. W tak młodym wieku scena główna takiego festiwalu? Presja jest, ale nastoletni rockują na tyle dobrze, że nie brałbym tego na karb ryzyka. Płuca palacza, Siad leżeć aport zostań – młodzi wybrali utwory, których nie mogliśmy dotąd poznać np. z platform, a to już drugi akt scenicznej dojrzałości Sad Smiles. Charyzmatyczny wokalista, sprawni instrumentaliści, dużo ognia i młodzieńczego (a może nie?) buntu. Warto śledzić, co dalej.
Część z ich koncertu urwałem na Tropical Soldiers in Paradise, i był to kolejny wysokokaloryczny występ (wyłapałem chyba Prosperite), przyjemnie kontrastujący z energią wcześniejszego. Dużo radości z grania (i słuchania), pozytywnego i zaraźliwego vibe’u. Jednoczesne potwierdzenie dobrze dobranej linii festiwalowego otwarcia.
Dobrze siadło białoruskie trio Soyuz, dzięki któremu lekko cofnęliśmy się o krok, w czasy niemodne, świat niespiesznego pop jazzu (Verokai, Miruz, Kamera motor). A że muzycy Soyuz wyglądają jak z nieco innej rzeczywistości, mieliśmy zasłużony, popołudniowy chill. Sporo relaksu, który miał się za chwilę skończyć. Krótkie spojrzenie na hałasującą czwórkę, czyli we watch clouds. Garażowe granie biało-czarnego składu niosło się naprawdę daleko poza leśną. Odwrócone nawoływanie z cyklu “róbcie hałas!”
Izzy and The Black Trees byli jedną z grup, dla których OFF nabrał światowej dynamiki. Nie tak częsty na tegorocznym OFF-ie przypadek koncertu, odsłuchanego od początku do końca. Mogę powtarzać wytarte slogany, że są koncertowym, ośmionożnym zwierzęciem, że swoją grą zawstydzili niejednych Amerykanów, że to energia niespożyta i właściwie skondensowana. I tylko szkoda, że tak krótko, festiwalowo. Set na głównej rozpoczęli od Devil on the Run, z pierwszej płyty zagrali Love Is Stronger (świetnie, że właśnie – choć tylko – to); było coś nowego (Shutdown City, z ważną frazą „tylko nie mów nikomu”), a koncert domknęli I Wanna Be Your Dog Iggy’ego Popa, z dedykacją dla tych, którzy pamiętają rok ubiegły. Izzy and The Black Trees na głównej byli jak idealnie skrojony, pierwszy garnitur polskiej alternatywy.
Niestety, nie doszedłem do The Staples Jr. Singers, wybierając Gurriers, którzy wprawdzie nie odkrywają koła, ale grają tak, że żal nie zostać. Nie pierwszy to w line-upie OFF-a zespół bez płyty, tym bardziej warto kibicować, by Irlandczycy zebrali te swoje kompozycyjne zabawki do jednej piaskownicy (m.in. zagrane Approachable, Top Of The Bill, Come And See). Niby proste i ograne już postpunkowe granie, a jednak wciąż przyjemnie łechcące. Tym bardziej, że było też coś premierowego.
Na dalszy wieczór (jak śpiewali Pogodno) oczekiwania zeszły na dalszy plan. Bo choć planowałem, nie wiedziałem, że tak bardzo wciągną mnie Nation Of Language. Wydaje się, że duża scena potrzebowała synth popowego odświeżenia w duchu najlepszych momentów lat 80. I oni to wiedzą: czarujący głosem Ian Richard Devaney (czasem sięgający po gitarę), nieustająca w ruchu Aidan Noell za klawiszami, i najbardziej opanowany na basie Alex MacKay. Fenomenalnie wskrzesili ducha klawiszowej dekady, z jej najlepszej strony. Nation Of Language to trójka świetnie rozumiejących się i zsynchronizowanych na scenie muzyków. Po początkowych kłopotach z dźwiękiem w Rush & Fever (powtórzonym potem), ich koncert rozwijał się pozornie nieangażująco. Tymczasem Nowojorczycy ze spokojem, z każdym kolejnym utworem (Weak In Your Light, September Again, Stumbling Still, This Fractured Mind) wciągali w taniec głębiej, i głębiej, fundując nam przekrój trzech płyt. Chyba sami zaskoczeni byli tym, że zamienili klepisko pod główną sceną w najlepszy taneczny parkiet.
Dosłownie na chwilę wyrwaliśmy się do TTent sprawdzić, jak radzi sobie NNAMDÏ. Być może była to kwestia odpowiedniego wcelowania (Anxious Eater), ale na żywo działo się o niebo lepiej, niż z płyt. Gdyby nie pokusa dokończenia setu Nation of Language, pewnie sprawdziłbym więcej niż te kilka minut.
Son Rompe Pera zahipnotyzowali namiot BUH-a, choć ja z czasem oparłem się ich urokliwemu graniu. Owszem, zabawa przednia (Selva Negra, Pájaro Cenzontle), jednak z każdym kolejnym numerem repertuar radości Son Rompe Pera powoli, ale się wyczerpywał. Mimo tego występ Meksykanów należał do tych barwniejszych na festiwalu.
W zupełnie innym wymiarze toczył się performance Haru Nemuri, bo jej charyzma okazuje się na żywo uśpioną petardą. Nemuri jest nieobliczalna, i nie o wyskok na ręce publiki tu chodzi. Formułę występu Nemuri albo się przyjmuje, albo odrzuca. A nie są to tylko pozory egzotycznego miksu, od Kick In The World, poprzez oszalały Shunrai, po „przebojowe” Deconstruction. I tylko, gdyby mniej utworów w stylu Old Fashioned … W drugiej połowie jej setu poszedłem sprawdzić, czy Spiritualized są nadal w tym samym miejscu, co w 2009 roku, w Mysłowicach. I są, choć oczywiście setlista wyglądała na kompletnie inną (można sprawdzić całą). Ucieszyło mnie jedynie Let It Bleed (For Iggy), ale to wszystko, co mogę dobrego powiedzieć o headlinerze drugiego dnia. Po Son Romper Pera i Haru Nemuri wiało rzetelną, ale jednak nudą.
Jednym z ostatnich nakładających się koncertów miał być dwugłos duetu Jockstrap i projektu Udary, o którego składzie krążyły zakulisowe i forumowe plotki (zwane przeciekami), ale wiadomo – dopóki człowiek nie zobaczy… Ów jednorazowy superprojekt okazał się cover bandem złożonym z ciekawych postaci naszej sceny: Dawida Podsiadły, Rubensa, Aleksandra Świerkota, Marcina Macuka i Łukasza Moskala. Stylizowani na muzyków The Strokes, niczym w telewizyjnym talent show, pokazali, jak dobrze można bawić się w kowerowanie, i to z koncepcyjnym odtworzeniem jednego albumu, „Is This It”. Jednocześnie podtrzymana została offowa tradycja z cyklu „X grają Y” (w niedzielę taki koncert miała mieć Trupa Trupa). Ten zaskakujący hołd dla autorów jednej z najważniejszych płyt nowojorskiego rocka początku XXI wieku mógł się podobać, bo całość zagrana została na wyjątkowym luzie, bez utraty poziomu widowiska. Nie tylko dla fanów The Strokes, bo przecież nie co dzień Podsiadło śpiewa jeszcze na tak „małej” scenie. Jak na tę edycję OFF-a – było tłumnie.
Równoległy koncert Jockstrap w BUH-u przyciągnął tę część publiki, której raz – z muzyką The Strokes nie po drodze, dwa – która miała nadzieję na niebanalne, choć nie radykalne eksperymenty z pogranicza dream popu i elektroniki. Tymczasem wiele osób (w tym piszący) szybciej z namiotu się oddalało, niż tam dochodziło. Duet Georgii Ellery i Taylora Skye po prostu nie wypalił, trudno było znaleźć w ich nagraniach jakiś algorytm, a dodać do tego trzeba jeszcze wątpliwe wokale. Oczywiście ich debiut „I Love You Jennifer B” też daleki jest od spójności, ale występ obnażył więcej słabości projektu. Dla mnie spore rozczarowanie, choć zaczęło się nieźle (Debra, potem jeszcze Neon). Nastawiłem się na gęstsze doznania.
Slowdive widziałem 5 lat temu i mogłem sobie pozwolić na podejście na pół, bo w TTent grzali w tym samym czasie Mandy, Indiana. Posłuchałem więc delikatnego Slomo, potem głośniejszego Slowdive, czy w szybszym tempie (Star Roving). Koncert Slowdive to solidne ujście dla wysokiego poziomu projekcji dźwięków, czego nawet nie musieli udowadniać. Kwintet z Reading wciąż ma sporo do powiedzenia, utrzymując przy tym warsztatowo dobrą formę. Sprawdzone, można iść na Mandy, Indiana, których ostatecznie zdołałem posmakować tylko w jednym numerze. Dlaczego tak krótki koncert – nie wiem, ale gdybym wiedział, że potrwa połowę przewidzianego czasu, od nich bym zaczął. Wiem, że album „I’ve seen a way” trwa niecałe 40 minut, ale jednak żywe wykonania pozwalają na znacznie więcej. Niezrozumiałe, i do tego żal. Został więc powrót na Slowdive, choć z takim „żalowym” już nastrojem zamknęliśmy dzień numer dwa.