Walt Disco to pięciu młodych glam-gothów z Glasgow, którzy poruszają się po elektronicznym glam rocku XXI wieku. Widać, a przede wszystkim słychać w nich trochę Talking Heads, trochę Bowiego, skrawków Scissor Sisters… Nie o porównania tu jednak chodzi, bo znajdzie się ich tona, ale o to, co i z jakim zaangażowaniem grają. I jak wyglądają.
Nieczęsto zdarza się, by support był tak entuzjastycznie przyjęty, szczególnie, gdy gra aż 9 utworów. Wszystkiemu winna wysoka zaraźliwość Walt Disco, z ich przerysowanym, młodzieńczym stylem i wysoce zabawową muzyką. Łatwo było nią zainfekować publikę w krakowskim ICE, która wyczuwała konwencję wpadając w taneczny ton przy How Cool Are You, Weightless czy Cut Your Hair. Jeśli dodamy do tego ogólną barwność i żywiołowość muzyków (szczególnie biegającego między rzędami wokalisty), samoczynnie robi się impreza w stylu lat 70., tyle że w 4K. Intrygująca rzecz.
Krakowski koncert OMD mogłem porównać z tym zagranym w klubie Studio, w 2020 roku, przy okazji „Souvenir Tour”. Wtedy OMD zagrali mniej więcej ten sam set, ale tylko zasygnalizowali nowy materiał utworem Don’t Go. Teraz z albumu „Bauhaus Staircase” usłyszeliśmy siedem nagrań, które – co mnie zaskoczyło – weszły pomiędzy stare przeboje gładko i naturalnie, pomimo, że na samej płycie nie brzmią czasami przekonująco. Nie zmieniłem podejścia do otwierającego set Anthropocene czy Verushki, ale już Kleptocracy mogłoby znaleźć się na jakiejś kompilacji zespołu.
Siłą napędową OMD pozostają Andy McCluskey i Paul Humphreys, ale ogrom wkładu w brzmienie i spójność mają nieocenieni Stuart Kershaw na perkusji i Martin Cooper na klawiszach i saksie. Repertuarowo zespół wycina z setlist to, co wydarzyło się pod szyldem OMD pomiędzy „The Pacific Age” (1986) a „The Punishment of Luxury” (2017), choć 4 lata temu zagrali dwa utwory z tego ostatniego albumu. Ze wspomnianego okresu sięgają jedynie po History of Modern pt. 1 oraz dwa megahity, z płyty „Sugar Tax”, którą McCluskey nagrał w pojedynkę – mowa oczywiście o Sailing on the Seven Seas i Pandora’s Box. Zawsze ogrywane pod koniec, kiedy publiczność żąda już tylko hitów, tym razem. Choć to pewniaki, w ICE wypadły dość blado, na przykład na tle gorączkowo wyczekiwanych Enola Gay czy Tesla Girls. Te – znakomicie. Po cichu liczyłem na Talking Loud & Clear, a przede wszystkim ulubiony Secret, ale i tym razem zespół mnie nimi nie uraczył, choć czasem na żywo po nie sięga. Było za to zawsze fantastyczne trio Messages, Souvenir i So In Love, z obowiązkową partią saksofonu. I każdy z nich zabrzmiał tego wieczora znakomicie. Trafił nam się też wprawdzie problem techniczny („fucking technologies”, jako rzekł McCluskey), kiedy OMD składali nieformalny hołd grupie Kraftwerk (Veruschka i Healing), ale w sumie dobrze, że trafiło akurat na te utwory.
Niezwykle przyjemnie było widzieć, jak całe ICE stoi, a właściwie kołysze się lub tańczy (udzieliło się). Reaguje na to, co płynie ze sceny, czym w całości wyraźnie ujmuje i “kupuje” muzyków. Do tego niemal nieustannie skandowane: „o-m-d”! Aż chciałoby się dorzucić: OMG! Bo niby wiadomo było, że na koncert OMD nie przyjdą przypadkowi słuchacze, ale fani, jeśli nie grupy, to klasycznego synth-popu, dla których liczy się nie tylko sentyment do przebojów młodości, ale też uczestniczenie w szczerym i starannie przygotowanym koncercie, bez fajerwerków czy gwiazdorskiego napuszenia. Choć OMD grają (z przerwami) ponad 40 lat, to zamiast znudzenia czy rutyny wciąż doładowują się takimi występami. Podobnie jak sama publika.