Open’er AD 2007 zdominowały cztery wydarzenia wielkiego formatu. I choć gdyński festiwal stoi jeszcze na rozdrożu wielkich światowych imprez, organizacyjnie wciąż gramy w III lidze. Oprócz zakazu wnoszenia aparatów foto z rozdzielczością powyżej 3,2 megapikseli, irytuje niewpuszczanie z piwem w pobliże scen. W sumie za dnia, bo gdy „sie ściemnia” wszystko zaczyna żyć własnym życiem i zakaz umiera. Kupony żywnościowe, dzięki którym za wielkie żarcie przepłacamy? W końcu każdy festiwal jest interesem. Nie wymyśliliśmy wszystkich rozwiązań, lecz bezkrytycznie je zastosowaliśmy. No dobrze, ale festiwal to święto muzyki, a zatem subiektywny przegląd tego, co było widziane.
The Car Is On Fire, czyli grupa, którą zdecydowanie przerosło miejsce, w jakim przyszło jej się wykazać. Z gwiazdorskimi wstawkami i przy słabym poziomie grania warszawiacy wypadli nijak, słabo przedzierając się przez gęstniejące od ludzi gdyńskie powietrze. Koncert obnażył wszystkie słabości nieopierzonej grupy, tak wokalne jak i dźwiękowe, przez co nawet najbardziej znane kompozycje, Can’t Cook (Who Cares?), Oh Joe, Neyorkewr, Parker Posey czy Cranks, mogły posłużyć ewentualnie za przedfestiwalowe rozgrzewki. Nieporównanie lepiej wypadli na Scenie Młodych Talentów The Poise Rite, którym należy się za to wielki aplauz. A już set Pink Freud na Scenie Namiotowej to był prawdziwy odjazd. IPF zdecydowałem się obejrzeć do końca. Ożywcza dawka nu jazzu, stylowej improwizacji, no i w prezencie jeden numer uzupełniony wokalnie. PF wystąpili w szerszym składzie i tylko szkoda, że muzycznie nie poszerzyli jeszcze koncertu o paręnaście minut.
The Roots na Open’er, czyli wybuchowa mieszanka czarnych stylów, uznani przez magazyn Rolling Stone za jeden z najlepszych zespołów koncertowych świata, na mnie nie odcisnęli się większym piętnem. Mogły podobać się zestawy wsamplowanych klasyków gatunku, a tych przekrój był rzeczywiście spory. W zestawie niezmordowany muzyk z suzafonem, a reszta w indywidualnych popisach gębowo-manualnych. Osobiście uważam, że historię ostatnich 30 lat w muzyce w samplowej pigułce lepiej przedstawili następnego dnia Beastie Boys. Co do The Roots, to w ich openerowskim występie nie zobaczyłem niczego zjawiskowego i, o dziwo, wcale nie poczułem się tego wieczoru mniejszością. Tymczasem na koniec pierwszego festiwalowego dnia najgorsze miało nadejść.
Zanim jednak – w Namiocie wystąpili Freeform Five oraz Dizzee Rascal. O ile na pierwszych załapałem się tylko w połowie, co wystarczyło, by ich graniu głośniej przyklasnąć, o tyle Rascala bez żalu pozostawiłem dla jego zagorzałych wyznawców. I opuściłem namiot by zobaczyć… … największą wpadkę festiwalu, czyli set Laurent Garniera. Pomysł zrobienia na lotnisku parunastotysięcznej dyskoteki wyraźnie sczezł, gdyż dla głodnych zabawy non stop, do późnych godzin, życiem kipiał już „imprezowy tunel”. LG zamknął set na dużej scenie dnia pierwszego, choć oddalające się w stronę autobusów/skm/namiotów tłumy zamknęły pierwszy dzień dużo, dużo wcześniej niż francuski mistrz ambientu.
Drugi dzień Open’er nawiązał do zakończonego wcześniej festiwalu Glastonbury. Deszcze niespokojne i zmasowany atak na sklepy z gumofilcami i foliowymi pelerynami – to przed muzyką. Przepadła Apteka i NOT, na miejsce dotarłem dopiero na Groove Armadę. „Save My Soul”, „Lightsonic”, rewelacyjne „Mader”, „Drop That Thing”, „Superstylin’” czy „Purple Haze” z miejsca okazały się rozgrzewającą nagrodą za wystawanie w rzęsiście padającym deszczu. Wypadło świetnie, choć raczej przy starszych utworach, ale tak, że i gąszcz tańczących parasolek musiał w końcu ustąpić. W międzyczasie, z zabłoconymi butami (pardon) wróciłem do Namiotu, w którym nad wyraz przyjemnie pogrywali Crazy P. Pierwsze skojarzenie: Moloko, ale w wersji house i wyraźniejszym nawiązaniem do disco lat 70. Do tego zmysłowa i porywająca Danielle Moore na wokalu. Mogli się podobać, jak niżej podpisanemu, nieco mniej przy Sun Science, a bardziej coverując You Got The Love czy przy fantastycznym Can’t Get Down. Na Dużej Scenie światło zgasili Muse. Trochę później niż w grafiku, za sprawą przedłużonego występu BB, ale i tak sprawnie, zważywszy na tony montowanego sprzętu. Około 1.30 rozpoczęła się orgia jasności i spektakl efektów. Trio udowodniło, że jest typowym „live act band”, a na set złożyła się (elektryzująca zapewne każdego fana) esencja twórczości, m.in. z Apocalypse Please, Time Is Running Out, Stockholm Syndrome, Hysteria, Butterflies and Hurricanes, Knight Of Cydonia, Supermassive Black Hole, Starlight, Plug In Baby czy Take A Bow, od którego wszystko się zaczęło. Muzycznie wypadli lepiej niż z krążków i za to należny plus, ale za artystyczną wtórność i plastikowe emocje ogólne wzruszenie ramionami. Nie potrafię uwierzyć Bellamy’ego i jego bandzie, bo za dużo tu musicalowego Radiohead, a za mało psychodelicznego w zamyśle rocka.
Spóźnienie trzeciego dnia kosztowało mnie występ Dick4Dick i Bassisters Orchestra, za to dotarłem na Bloc Party. Nierówne, słabo nagłośnione, po dłuższym osłuchaniu nieco nużące, i to mimo zestawu z Hunting For Witches, Like Eating Glass, Positive Tension, This Modern Love i Sunday. Zabieg z serii „muzyka ponad podziałami” z gościnnym wskokiem O.S.T.R. można nawet uznać za jedno z bardziej frapujących wydarzeń tej edycji. Bloc Party pokazali, że ich największym problemem są występy na żywo. Na eksperymentalno-instrumentalnych Beastie Boys w Namiocie utknąłem przy skłębionej ludzkiej ścianie… przed nim. Mimo to warto było nawet posłuchać dolatujących zza niej dźwięków. Rozdarty pomiędzy próbą wdarcia się jedną nogą na BB, a znalezieniem dogodnego miejsca dla obu nóg na Bjork, wybrałem to drugie. O Islandce niżej, w tym miejscu pozostaje jeszcze kończący festiwal, porywający występ LCD Soundsystem. Zbyt krótki jak na kipiącą energią muzykę, i z lekko oderwanym od rozgrzanej nią publiczności mózgiem zespołu – Jamesem Murphym. Sam występ – w każdej minucie rewelacyjny, tętniący punk dance’owym życiem i niedający niepotrzebnego przecież wytchnienia. Nawet gry świetlne stały tym razem gdzieś na uboczu całego koncertu. Get Innocuous, US vs. Them, North American Scum czy New York I Love You [silna reprezentacja Nowego Jorku była swoistym motywem przewodnim tej edycji] okazały się doskonałym spięciem gdyńskiego festiwalu. Istne szaleństwo i pierwszy wieczór, kiedy z żalem patrzyło się na pustoszejącą Scenę Główną. Był to czwarty, i ostatni, z wielkich występów Open’er 2007. Trzy pozostałe, choć dla wielu może być to zestaw wysłużonych gwiazd, to kolejno:
Debiutujący w Polsce Sonic Youth. Nie należę do grona malkontentów, wedle których SY nigdy tak naprawdę nie byli nawet dziećmi amerykańskiej awangardy lat 80., albo wysyłających ich na alternatywną emeryturę. Przechodzę spokojnie obok takich opinii, życząc przytłaczającej większości zespołów 25 lat grania na równie wysokim poziomie. Z gdyńskiej sceny popłynęły głównie melodie, z rzadka zaś przeznaczone na klubowy koncert zgrzyty i przestery. Trochę politycznego manifestu i zmiksowany głos Marka Niedźwieckiego. Przede wszystkim jednak zachwycająca Kim Gordon, która, gdy tańczy w tej swojej „niegrzecznej” sukience, daje zatracić się zarówno przy Reenie, What A Waste czy Jams Run Free. Oto najprawdziwsza Madonna awangardy, której wybacza się nawet nieczysty śpiew.
SY zagrali w sumie blisko półtorej godziny. Bis included. Siła grupy pozostaje niezmienna: mogą zagrać zarówno stary kawałek, jak i coś świeżego, a jedno i drugie będą dzieliły jedynie oklaski, a nie dekady muzycznej historii. Obok songów z Rather Ripped, mieliśmy należny polskiej publice przegląd: 100 % (“Dirty”), Bull In The Heather (“Experimental Jet Set…”), Schizophrenia (“Sister”), Kool Thing i Mote (“Goo”). Z okazji rocznicowego wydania, przez wielu uważanego za najdoskonalszy, “Daydream Nation” nie zabrakło Teen Age Riot, Handle,Hey Joni, czy rewelacyjnego ‘Cross The Breeze. Lekcja słodkiego hałasu odrobiona. Może pierwsza i ostatnia na tej ziemi.
Przypadek Beastie Boys jest idealnym przeniesieniem w realia rapu historii SY. Dla dzisiejszych nastolatków mogą być albo ikoną (z historii), albo triem przebrzmiałych już raperów. Dla mnie pozostają żywą i bezcenną klasyką, nad poziom której od lat nikt (czy w ogóle?) nie potrafi się wznieść. MCA, Mike-D i Ad-Rock to już dziś nieco poważniejsi panowie, jednak wciąż czerpiący ogromną frajdę z realizowania wspólnych muzycznych projektów/pomysłów. Bez nadmiernej scenicznej błazenady, nawet jeśli z wyreżyserowanymi dialogami. Na gdyński set złożyło się 27 kawałków, z najlepiej przyjętymi Intergalactic i Sabotage. Znów trochę polityki (khm, Bush), a muzycznie punk garażowe przerywniki w postaci Tough Guy czy Heart Attack Man. I dużo historii wplecionej w perfekcyjne scratche i żywe instrumenty. Ode mnie owacje za sięgnięcie do “Paul’s Boutique” (Shake Your Rump, Egg Raid) oraz potężną dawkę z “Check Your Head”: Gratitude (od którego rozpoczęli), So Wat’cha Want, The Maestro, Live at the PJ’s, Pass The Mi i Time For Livin’. A było przecież i No Sleep Till Brooklyn, i Brass Monkey, i równie licznie reprezentowane “Ill Communication”, ze sztandarowymi Sure Shot, Root Down czy Sabrosa. Nowojorskie trio zdobyło gdyńską publiczność, choć wiele głosów dowodzi, że dopiero namiotowym występem drugiego dnia.
Z jednej strony Earth Intruders na początek to świetne rozwiązanie, z drugiej jednak można było oczekiwać gorętszego przyjęcia, gdyby znalazło się gdzieś pośrodku. Bjork rozpoczęła od Volty i na Volcie zakończyła, rewelacyjnym, nieprzewidywalnym (w jej wykonaniu szczególnie) Declare Independence. Cały set był prawdziwym artystycznym arcydziełem, którym udowodniła, jak to jest w pełni panować nad swoim występem, być jednocześnie aktorem i reżyserem. I to nawet, gdy pomija utwory z “Debut”, serwując „tylko”, a może „aż” piękne Anchor Song. Mieliśmy za to zremixowane, zawsze wgniatające Hyper-Ballad (z “Post” jeszcze mocne Army Of Me oraz I Miss You) i spory wycinek z doskonałego “Homogenic” – wstrząsające drżącym rytmem Hunter, Jogę czy Pluto. Z przyjemnością patrzyło się, jak Mark Bell, współodpowiedzialny za ten krążek, przykłada ręce, by jego fragmenty na żywo zabrzmiały perfekcyjnie. Tak samo jak Pagan Poetry i odśpiewane wspólnie w refrenie All Is Full Of Love. A na bis? Oceania i wspomniane Declare…. I po nieco ponad 70 minutach z Bjork pozostaje przekonanie, że ten czas został wykorzystany najlepiej, jak tylko mógł być. Że warto było zobaczyć, że warto posłuchać, i wreszcie (last but not least?) poczuć moc możliwości kosmicznego, generującego niewiarygodne dźwięki Reactable. Nawet, jeśli czasem przesłaniał stojącym dalej od sceny samą Bjork na telebimach. Jako podsumowujący, pofestiwalowy wniosek, miałem zostawić sprawę fatalnego nagłośnienia Dużej Sceny. Po spisaniu całości nie chce mi się jednak dopisywać kolejnych, niemuzycznych refleksji. Ci, co byli – wiedzą.