Sytuacja nie zmieniła się zasadniczo po transformacji ustrojowej, choć to wówczas zagraniczna krytyka dostrzegła np. nasze ciężkie brzmienia. Paradoksalnie, doceniono zespoły, których muzyka broniła się sama. Wciąż jednak słabo szło i eurowizyjnym gwiazdom pokroju Edyty Górniak, i spóźnionym o dekadę zespołom hołdującym np. post brytyjskim dźwiękom. Wprawdzie kulturowo (sic!) i politycznie staliśmy się częścią Zachodu, na globalnym rynku muzycznym nadal byliśmy Dalekim Fonograficznym Wschodem, ze wszystkimi grzechami wyniesionymi z lat wcześniejszych. Bo od dawna graliśmy niepoukładaną talią muzycznych kart, w latach 80. rzucając na stół rodzime asy (Maanam, Republika, TSA, Lady Pank), króle i damy radia (Urszula, Kombi), a także gatunkowe jokery (Easy Rider, Recydywa, Dezerter, VooVoo). Popkulturowo była to strategia Wielkiego Szu, z której nic lub niewiele jednak wynikło. Zanim biznes muzyczny zaczynał w Polsce działać w warunkach wolnorynkowych, mieliśmy na koncie próby wyeksportowania, nie tylko dla Polonii, kilku rodzimych gwiazd.
Made In Poland
Polska fonografia przed 1989 rokiem reglamentowana była przez dysfunkcjonalne, państwowe instytucje kulturalne o pseudo promocyjno-menadżerskim charakterze. Instytucje te tworzyły napędzaną marnym
paliwem machinę, usilnie i wyjątkowo nieudolnie angażującą się w dystrybucję wykonawców,
którzy na Zachodzie
z góry skazani były
na komercyjną (artystyczną?) porażkę.
Powód był banalny: byliśmy „za”
Zachodem – z trendami, technologiami czy ruchami młodzieżowymi – choć społecznie
radziliśmy sobie chyba najlepiej, jak się tylko dało. Dochodziły do tego
nierynkowe anomalia wydawnicze i decyzyjne kurioza promocyjne, które prowadziły
do „przymusowego” zagranicznego debiutu gwiazd, których pozycja TU była ugruntowana, a
TAM z góry skazana na margines. Pokusą nie do odparcia był lepszy mastering,
profesjonalne i komfortowe studia nagrań, czy jakość produkowanych płyt. No i wielkość
rynku, regulowanego modą i trendami, rządzącego się prostymi zasadami w relacji
popytu do podaży. Słabe to pocieszenie, że praktycznie żadnemu wykonawcy zza
żelaznej kurtyny nie udało się
wówczas podbić (kulturowo) Zachodu, mimo że nasi krytycy nieśmiało
przebąkiwali, że jednak Czechom coś tam się udało…. I choć nie byliśmy gorsi, lepsi też
się nie staliśmy.
Powodów nie było. „Management” i różnej proweniencji kulturalni (sic!) decydenci najpewniej mierzyli tamte rynki miarą soc-realiów, lansując albo muzykę rozrywkową (estrada w krajach demoludu miała się doskonale), albo wykonawców, których fenomenu Zachód za nic nie mógł zrozumieć. Konia z rzędem temu, kto obserwując trendy na światowych listach przebojów postawiłby na zagraniczny sukces VOX, Dwa Plus Jeden czy Kombi. Wprawdzie w RFN wytwórnia RCA wydała LP Dwa Plus Jeden „Don’t Play the Music” (1984), ale trzeba przypomnieć, że Niemcy po prostu chętnie widzieli polskich wykonawców na antenach swoich telewizji publicznych.
Popyt na dźwięki „made in Poland” zdecydowanie stał po stronie wydawców z krajów Beneluxu. Wytwórnia Phonogram wypuściła na tamtejsze rynki singiel Kombi z instrumentalnymi nagraniami „Przytul mnie” i „Taniec na słońcu”. Nakładem Utopia Music ukazał się w tym muzycznym krwioobiegu singiel Urszuli „Slowly walking”, czyli anglojęzyczne „Dmuchawce latawce wiatr”, oraz „Malinowy król” (z b-sidem w postaci „Tematu dla Bożeny”). Co ciekawe, Utopia nie zdecydowała się na nasz megahit, „Jolkę” Budki Suflera, a szkoda, bo wersy typu „z autobusem Arabów zdradziła go” miały okazję przejść do historii. Holenderski rozdział z Lombardem otworzyły Rockhouse Records i Kix4U, która wydała „Wings Of A Dove” (po polsku: „Anatomię”).
Gwiazdy “tam”
Eksportową
gwiazdą nr 1 do krajów anglojęzycznych byli Lady Pank, którzy w Wielkiej
Brytanii nakładem Mega Records wydali „Drop Everything” (1985). Zespół podpisał też pięcioletni kontrakt
z wytwórnią MCA,
który opiewał na wydanie min. 5 dużych płyt! Z myślą o amerykańskiej Polonii,
nakładem firmy KZ Electronic ukazała się pierwsza kompaktowa płyta Lady Pank –
„Tacy sami” (trwały podobno rozmowy nt. wersji angielskiej). Na rynek brytyjski
trafił też krążek Lombardu „Hope and
Penicilin” (czyli „Szara maść”) oraz Recydywy „Równowaga Strachu”. Tournee po Wielkiej
Brytanii i USA odbyli m.in. Stanisław Sojka (jego album w UK wydało RCA, a on
sam wziął udział w realizacji płyty Annabelle Land) czy Budka Suflera. Na
amerykański sen (w swojskiej wersji, czyli polonijny) załapali się Bajm, Kombi
(zespół wystąpił w klubach dyskotekowych Chicago i NY) i Tadeusz Nalepa,
którego sukces w USA odtrąbił „Non
Stop”. Płytę w USA wydał także… Dezerter, jednak grupa nie zagrała tam
koncertów
promujących ze względu na niewydanie muzykom wiz. Takie czasy. Krążek Dezertera
ukazał się też na Wyspach.
Wśród gatunków, które przebiły się przez polityczno-społeczno-kulturowy mur lat 80., znalazły się także (na szczęście) mocniejsze, nie rozrywkowe brzmienia. Niemiecki label Noise Rec. informował w 1988 roku o przekroczeniu 7 tys. sprzedanych egzemplarzy albumu Turbo „The Last Warrior” (kontrakt opiewał na 6 tys., dane niepełne). W Belgii triumfy święciło TSA, którego „Heavy Metal World” sprzedał się w 15 tys. sztuk. Grupę reprezentowała tam wytwórnia Mausoleum Records, której management zdecydował się promować w 40 krajach LP złożony z utworów z I i III albumu grupy. Dzięki temu trasa koncertowa TSA obiegła m.in. Belgię, Holandię, RFN i Wielką Brytanię, a zespół mógł planować nagranie drugiej zachodniej płyty. W tym samym czasie nakładem francuskiego miesięcznika „New Wave” ukazał się LP bydgoskiej formacji hardore-punkowej Abbadon „Wet za wet”, a wrocławska, blues-rockowa Recydywa przejechała się z występami po kilku zachodnioeuropejskich krajach. Poza nimi oczy zagranicznych wydawców łypały np. w stronę kapel metalowych pokroju Dragon, Wilczy Pająk czy Hammer.
To, że zachodnie rynki interesowały się czymś innym niż nagrywany za żelazną kurtyną pop i muzyka rozrywkowa, a wydawcy sięgali po wykonawców z kręgu muzyki gitarowej (vide Air Condition Zbigniewa Namysłowskiego, który wydał tam albumy „Follow Your Kite” i „Air C.”), zapisuje się po stronie sukcesów. Przynosiło to widoczne efekty i fonograficzne, i sceniczne, takie jak występ VooVoo na szwedzkim festiwalu Ostersjo Rockmusikfest (1988), czy wydanie we Włoszech albumu metalowej grupy Alastor (1989). W tym wszystkim niebagatelną rolę odegrała prasa muzyczna, dla której łamów rynek polski też miał uchylone drzwi. Już w 1982 roku w tygodniku „Melody Maker” ukazała się recenzja płyty Kryzysu (Fresh Records), w której przyrównywano ich do grupy Gong, zestawiając publiczność z fanami… The Clash. W tym samym roku „Baltimore Sun” odnotował, że singiel Kasy Chorych „Blues chorego”/”Szalona Baśka” (trafił podobno za Ocean drogą przemytu) znalazł się na 3. miejscu w ankiecie słuchaczy radia WRJC-FM91, wyprzedzając m.in. samego B.B. Kinga. Dziennikarz „New Musical Express”, Chris Bohn, w połowie 1983 roku opisał na łamach magazynu poznańską Rock Arenę i jej objawienia – Republikę, TSA, Kontrolę W czy Dezertera. W czerwcu 1986 w „Metal Hammerze” pojawił się natomiast materiał o KAT. Choć nie była to wszystko ofensywa na miarę „polskiej fali”, ją samą w ówczesnych mediach muzycznych trudno tak łatwo ignorować.
Gwiazdy “tu”
W pewnym sensie przełomowym dla polskich wykonawców był rok
1984. Poza koncertem bluesowo-rockowego Apogeum w Helsinkach, na festiwalu Roskilde
wystąpiła Republika, która wraz z Maanamem zaliczyła też jeden z najstarszych
rockowych festiwali – fiński
Ruisrock. Na tym nie koniec, bo dzięki Rogot-Jako na Zachód trafił
krążek „Night Patrol”
(fakt, nieprzychylnie oceniony przez polską krytykę), a chwilę wcześniej The Mega Rec. wydało w UK
album Republiki „1984”, promowany singlem z instrumentalnym „Alarmem”, czyli
„Poranną wiadomością”. Pomimo tego, że artystycznego manifestu z płyt Maanamu
czy Republiki mityczny Zachód nie mógł zrozumieć, uznano, że próbować trzeba. Niemiecki
label Fuego/Efa Vertrieb wydał koncertowy album „Totalski No Problemski. Maanam
in concert”, a zespół promował go m.in. w stacjach ARD i WDR. Singiel „Tango” wszedł nawet do top 10
Tip-Parade muzycznego dwutygodnika „Der Musikmarkt”. Kolejny album, „Wet Cat” (1985, RCA), Romek Rogowiecki podsumowywał: „w kraju, w którym bożyszczem jest
Nena, Kora może okazać się zwyczajnie za dobra”. Trudno powiedzieć jak było,
ale Maanam nie przebił się przez taneczne hitparady z singlem „Lipstick On The Glass”, choć sam
zespół trafił na pierwszą stronę
„Musik Information”, a
longplay doczekał się materiałów
prasowych w „Guckloch” i „Stern”.
Oczywiście, niczym nadzwyczajnym nie były wyjazdy i tournée po krajach zaprzyjaźnionych, nadzwyczajne były za to okoliczności i osobliwy często dobór wykonawców. Podczas Dni Polskiej Muzyki Awangardowej w Holandii wystąpili Maanam i Kombi (1982), grając m.in. w amsterdamskim Paradiso. Dni Muzyki Polskiej 1984 w Hamburgu wypełnili (znowu) Kombi, Lombard czy Marek Biliński, a lineup w kultowym klubie Studio54, z okazji New York’s Polish Extravaganza w 1985 roku, tworzyli tak skrajni wykonawcy jak Ostrowska, Dudziak, Rosiewicz, Niemen, Rodowicz i Urbaniak. Na pytanie, co łączy wszystkich promowanych artystów, odpowiedzi brak. Do tego Irek Dudek na koncercie z okazji 750-lecia Berlina (1987) czy planowany w 1988 r. na Rock Against Apartheid (Wembley) występ Kombi. Nawet jeśli obecność polskich wykonawców na zachodnich festiwalach bywała przed 1989 rokiem symboliczna i potraktujemy ją w kategorii współczesnych scen „World Music”, to sam fakt występów poza krajami Demoludu trzeba oceniać in plus. Na scenach i w kanałach TV braterskich państw „triumfy” święcić mogły tuzy polskiej estrady (VOX), chart office’y i tak pozostawały daleko poza zasięgiem. Artyści „jacyś tu” stawali się „nijacy tam”, bo wpadali w tryby show businessu traktowanego po polsku, o którym nikt poza nielicznymi dziennikarzami muzycznymi nie miał pojęcia. Wystarczy przywołąć przykład Lombardu, którego holenderski koncert w 1983 roku etykietowano jako „jazz-rock z Polski” i „new wave”. Był to oczywiście sprytny zabieg – oparcie się na słynącym z wysokiego poziomu polskim jazzie (z jednej strony), wraz z próbą ostatniego podłączenia Wschodu do nurtu, który zmierzchał (z drugiej). I jedno, i drugie, krzywdziło oba te gatunki, w karykaturę zamieniając obraz polskiego rynku w oczach Zachodu.
Szli na Zachód…
Jak podsumowywano w „Non Stopie”: w 1983 roku Agencja
Autorska zawarła 423 umowy eksportowe na muzykę rozrywkową (o 57 więcej niż w
roku poprzednim), w ramach promocji wysłano 877 utworów (nośnikiem były wówczas kasety). W 1986 roku umów było zaledwie 126m w tym 65 do
RFN, a 41 do Francji. Ale! Sprzedano wówczas jedną licencję na polską piosenkę do Włoch, choć w drugą
stronę wzięto… 52. I
można by tak licytować się na liczby, które historycznie rzecz biorąc nie znaczą nic, a może nawet „Mniej
niż zero”. Nadal byliśmy na marginesie światowej popkultury, choć nie o
przełamywanie hegemonii Anglosasów tu chodzi, a o samą obecność, nawet
symboliczną, np. na listach sprzedaży (przebojów). Wprawdzie z debiutanckim
albumem Matt Bianco trafiła tam Basia Trzetrzelewska, jednak jej przypadek
wymyka się kategorii artystów wychodzących „stąd”.
W latach 80. w muzyce można było sprzedać wszystko. Pracowała na to ogromna popkulturowa machina, wsparta przekazem telewizyjnym (teledyski), przemysłem wideo, a przede wszystkim rynkiem płytowym. Nie zmieniało to oczywiście niczego w pozycji polskich wykonawców, bo we wschodniej Europie przemysł wideo nie istniał, brakowało sensownej polityki wydawniczej, a w państwowej TV promowano raczej artystów estradowych czy zagraniczny disco-pop (z wyjątkami). Ale też na przekór czasom wypracowaliśmy wówczas własny, mocny rynek muzyczny, który i tak dopiero miał eksplodować, bo wiatr odnowy wiał i miał nam za chwilę przywiać Zachód TU. Zachód, na którym (do dziś) warunki dyktują najsilniejsi, choć siła ciężkości przesunęła się w nieco inną stronę. Od lat 90. w globalnej kulturze zmieniło się wiele, choć niewiele zmieniło to w pozycji polskich wykonawców. Przynajmniej w powszechnym postrzeganiu naszego sukcesu TAM, bo ten jednak nadszedł, choć nadal poza mainstreamem.