Część I: Etapy
Muzobar: Na jakim etapie muzycznym jest teraz Renata Przemyk? Artystka spełniona, która dotarła tam, gdzie chciała, czy jeszcze przed czymś?
Renata: Przede wszystkim to naprawdę fajny moment życiowy. Taki, w którym mam poczucie, że zrobiłam w życiu dużo rzeczy, które można określić jako dobre, będące stopniami w rozwoju. Na kolejnych schodach zawsze towarzyszyła mi muzyka. Zaczynałam jako bardzo młoda osoba, i muzyka pozwalała mi dojrzewać, poznawać siebie, dlatego każda z moich płyt, projekt, trasa, odpowiadają jakiemuś etapowi. W tych projektach budowałam siebie – w nagraniach i na scenie. Odkrywałam granice i testowałam kolejne stopnie wytrzymałości, tej emocjonalnej, jak i fizycznej. Czuję się spełniona, a jednocześnie na tyle świadoma siebie, że jeszcze wiele przede mną.
Pamiętam trasę z walizką. Wyciszony projekt, w którym zabrałaś nas w bardzo intymną podróż.
Renata: Wszystko w moim życiu zawsze przekładało się na to, co i jak śpiewałam. Trasa o której mówisz była ukoronowaniem świadomości, że wszystko jest chwilowe, ulotne, a my nie dość doceniamy to, co mamy. Byłam wtedy po operacji zatok i związanej z nią terapii, po niecelnej diagnozie, że już nie będę mogła śpiewać. Zmieniło to kompletnie moje spojrzenie na życie. W pewnym momencie uświadamiamy sobie, że „everything is temporary”. Usłyszałam to niedawno od jednego hippisa w Rumunii na plaży nudystów, kiedy przewróciła mu się wysoka budowla z kamieni, a on zaczął od początku z uśmiechem. To było odkrycie, że wszystko jest proste, a nawet banalne, i w tej prostocie…genialne. Że jest tu i teraz, nie ma trwałości nic co materialne, i my też miniemy. Dochodzimy do tej konkluzji zazwyczaj w bardzo zaawansowanym wieku i dziwimy się, że do tej pory tak się miotaliśmy poświęcając wiele czasu na rzeczy w istocie mało ważne. Widocznie każdy tę swoją drogę musi przejść sam. Moja była dosyć bolesna, intensywna, sinusoidalna, ale bardzo potrzebowałam poczucia sensu i starałam się odrabiać lekcje życiowe. Potrzebuję zrozumieć.
I wspomniane spotkanie Ci to uświadomiło?
Renata: Plaża nudystów była dla mnie swego rodzaju przełomem. Jestem osobą wstydliwą, zdecydowałam się na to pierwszy raz w życiu, w przyjaznym środowisku, i było to otwierające! Zupełnie nikt nie zwracał tam uwagi na szczegóły, które pewnie jako nastolatce spędzałyby mi sen z powiek. Żadnego lansowania, zwyczajni, pogodni, nieidealni ludzie szukający spokoju. Poczułam się dobrze, potrzebowałam zrzucić z siebie balast. Pływanie nago też było ciekawym doświadczeniem. Wiesz, wychowywałam się w bardzo purytańskim środowisku i pielęgnowałam w sobie mnóstwo kompleksów. Jako dziewczyna musiałam być dużo lepsza, żeby znaleźć dla siebie miejsce, którego chciałam. Nie czułam się wystarczająco dobra ani ładna. Teraz, dobiegając sześćdziesiątki czuję się lepiej, niż kiedy miałam 20 czy 30 lat. Ważne jest, żeby odrabiać lekcje, by nic, czego doświadczyliśmy, się nie zmarnowało. Mądry człowiek ponoć popełnia ten sam błąd tylko raz. Dobrze żeby tak było.
Znasz swoje błędy? Jesteś na scenie już trzydzieści parę lat.
Renata: Jestem zwyczajnym człowiekiem. Popełniałam mnóstwo błędów, próbowałam zagłuszać intuicję, a to nie jest dobre. Wiesz, w 2023 roku graliśmy znowu na Festiwalu w Jarocinie, po 34. latach! Na tej samej scenie wystąpiła Moskwa i inne zespoły, które też wtedy zaczynały. To było naprawdę fajne wspomnienie, aż trudno uwierzyć, że tyle lat minęło. My w głowie jesteśmy w tym samym wieku, ale też ciężko jest nam zrobić coś na kształt kalendarza, bo trochę nam się poziomy czasowe przesuwają i tylko te mocniejsze sygnały w pamięci zajmują eksponowane miejsce, a nie te, które były dawniej. Moim kalendarzem są moje płyty. Każdy kolejny etap życiowy jest na nich widoczny. Od wtedy, po mojej chorobie i ciężkim roku, po operacji, mam głos o wiele mocniejszy. To był swego rodzaju katharsis. Musiało mną porządnie potrząsnąć, żebym się przestała napinać i przejmować pierdołami. Zdecydowałam się wtedy na taki kameralny projekt, żeby być blisko ludzi, od których całe życie uciekałam. Miałam wokół siebie małe grupki, pojedynczych ludzi. Lubiłam swoją samotność, swoją bańkę, a tak naprawdę odgradzałam się od fajnych ludzi, sytuacji czy przygód. I wiesz, dalej lubię być sama, ale to wszystko jest w innych proporcjach. Z czasem wypracowałam w sobie zgodę na to, że przesunęła się ta granica. Kiedy byłam sama w swoim świecie, nikt nie mógł mnie zranić, ale też odbierałam sobie szansę na prawdziwe życie. Ważne, żeby mieć bazę w miłości, co dla mnie jest bardzo istotne, choć dla ludzi może brzmieć banalnie.
Nie brzmi banalnie, ale jak wyznacznik kolejnego stopnia spełnienia.
Renata: Tak, jestem na tym etapie, że mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Mam to, co chciałam, i kocham te zmiany, które we mnie nastąpiły. To się przekłada na dom, pracę, twórczość, oswojenie się z kobiecością.
I to jest wyraźnie u Ciebie widoczne.
Renata: Ja już lubię być kobietą. Kiedyś miałam z tym problem, bo musiałam dorosnąć do jakiegoś swojego, (nie cudzego!) wzorca, który zbudowałam w opozycji do tego, który był mi narzucany. Dzisiaj bazą jest dla mnie rodzina, z którą mogę np. mieszkać gdziekolwiek. Jednym z etapów mojego dojrzewania było też, by dać córce taką bazę, żeby umiała sobie w życiu poradzić, starałam się otwierać ją na świat. Nigdy nie byłam matką-kwoką. Jako dziecko byłam zawsze bardzo samodzielna, z wieloma umiejętnościami życiowymi, praktycznymi, wykształceniem – wiedziałam, że poradzę sobie w każdej sytuacji. Trochę jak stara harcerka (śmiech). Chciałam, żeby moje dziecko miało to, czego ja nie miałam: otwartość i śmiałość, bez tego wstydu i surowości, w jakich nas wychowywano. Ja musiałam walczyć o każdy kawałek świata. Również z samą sobą.
Muzycznie też?
Renata: Nie mam wykształcenia muzycznego, jestem samoukiem. Nie zawsze było mi łatwo dogadywać się z muzykami, wyartykułować to, czego chcę, zrozumiałym dla nich językiem. Komponuję, aranżuję, tworzę piosenki – pewnie inaczej niż inniJ. Śmieję się, że jestem beneficjentką rozwoju współczesnej technologii. W głowie gra mi ciągle dużo muzyki, trzeba tylko znaleźć sposób na jej zapisanie. Nikt nie musi wiedzieć, ile na tym swoim strychu spędzam czasu, jak sobie na piechotkę dziergam i na czym gram. Nakładam głosy, dośpiewuję solówki, pod klawiaturę sterującą podkładam różne instrumenty i składam to w programie muzycznym.
Na końcu ważny jest efekt tego składania.
Renata: Tak, i ważny jest pomysł. Jeżeli chcesz się czymś prawdziwym podzielić, to narzędzia znajdziesz, bo tych jest mnóstwo. Wiem już, jak ich używać, jak nadać kształt myśli, która mi się lęgnie i otulić ją dźwiękiem – tego nauczyłam się przez te wszystkie lata. Umiem sobie obudować formą treść, którą chcę przekazać, i to jest ten cudowny moment: usłyszeć, że o to mi chodziło.
Jak dużo, w tym wszystkim, było momentów przełomowych?
Renata: Miałam ich wiele. Wiesz, po tej chorobie stwierdziłam, że chcę poczuć jak to jest być blisko ludzi, mieć publiczność kameralnie i mówić do niej, a nie tylko śpiewać z oddali z zamkniętymi oczami. Zawsze bałam się tłumu, wolałam go mieć daleko, naprzeciwko. To było jakieś złudzenie kontroli, złudzenie wolności, bycie tym, kim chcę w bezpiecznej odległości. Czerpanie z tego, co jest we mnie głęboko, co właśnie w danym momencie mi pasuje, sprawdzanie siebie. Na scenie czułam się silna. Ciężko to uczucie opisać, bo przy każdej kolejnej płycie, piosence, na koncercie, czy – jak to mówię – „w ogniu walki”, wykuwa się to, kim naprawdę jesteśmy. Możesz sobie wszystko przygotować w studiu, dopieszczać Bóg wie ile, ale wychodzisz na scenę i robisz krok w jakimś niewiadomym kierunku. Każdy taki kolejny krok uczył mnie czegoś o mnie samej.
Można powiedzieć, że takie: „sprawdzam!”
Renata: Tak. Może być gorszy dzień, albo lepszy; taki, że kapcie spadają i dym z uszu, albo, że idzie jak po grudzie. Zdarzały się koncerty, które na początku, tak myślałam, nie pójdą, a właśnie pod koniec szedł dym. Nauczyłam się (zobacz, znowu banał), że okrężną drogą dochodzimy do przekonania, że jedyne, co w życiu jest pewne, to zmianyJ Chciałam tych zmian, a jednocześnie tęskniłam za jakąś stabilnością, gruntem pod nogami.
Zmiany są pewne. Kolejne etapy, role – chyba też. Wciąż jesteś ich świadoma?
Renata: Potrzebujemy drogi, żeby siebie poznać, uczyć się być sobą, zaakceptować w pełni. U mnie jednym z elementów dojrzewania było oswajanie się z własną kobiecością, co nie było takie proste. Dorastałam w typowej patriarchalnej rodzinie, według podzielonych ról społecznych. Nie widziałam się w roli pani z biura po liceum ekonomicznym, z do bólu regularnym życiem, w którym nie ma miejsca na pasje.
Kończyliśmy ten sam profil liceum (śmiech)
Renata: Naprawdę? Samo liceum wspominam dobrze, ale potrzebowałam iść dalej. Ciągnęło mnie w świat, do muzyki, podróży. Rodzina i dzieci były w moich planach, ale jakoś później. Mama bardzo wcześnie wyszła za mąż, szybko wpadła w kierat dom-praca-dzieci-obowiązki. Całe życie była bardzo zapracowana, nie miała czasu się wyspać nawet. Nie była szczęśliwa. Skończyłam slawistykę, studia dawały mi szansę rozwoju, zawsze jednak chodziło o to, żeby znaleźć swoje miejsce, ten „własny pokój”. Myślę, że nie znam teraz chyba domu, nie znam człowieka, który nie ma swoim rodzicom, domowi rodzinnemu tak kompletnie nic do zarzucenia. I nie mam na myśli patologicznych domów, ale raczej czasy, w jakich się dorastało, sytuację społeczną, polityczną czy ekonomiczną. Światopoglądową, ale też związaną z poziomem edukacji. Jako dziecko marzyłam o szkole muzycznej, ale nie miałam takiej szansy. Po wielu latach jednak widzę, że rodzice robili co mogli i jak umieli. Przez ostatnie dwadzieścia parę lat naczytałam się książek na temat: „jak dobrze wychować dziecko”, rozmawiałam z wieloma rodzicami i uważam, że dobre wychowanie to jest chyba najtrudniejsza rzecz na świecie. Najważniejsze, co możemy dać dziecku, to poczucie, że jest kochane bezgranicznie i bezwarunkowo. Całą resztę jakoś przy dobrych chęciach uciągniemy. Ale kochać trzeba się nauczyć. I przyjmować miłość też. I trzeba się nauczyć komunikować. Śmieję się, że jestem introwertykiem po terapii. Od kiedy sama jestem matką wiem, że wychowanie dziecka jest trudne i wymagające, ale jednocześnie to najlepsza szkoła miłości, cierpliwości i komunikacji.
Część II: O świecie
Świat potrzebuje terapii?
Renata: Świat potrzebuje miłości i komunikacji. Poziom stresu wzrasta, mimo polepszenia poziomu życia. A może przez to? Media społecznościowe pod pozorem łączenia ludzi windują wzorce wizerunkowe, presję rówieśniczą i pogłębiają samotność. Ludzi wrażliwych jest zawsze dużo, zmieniają się tylko czasy, narzędzia, sposoby „wychodzenia” do ludzi, na ludzi. Myśmy nie mieli dostępu do żadnej terapii, a jak ktoś się „otarł” o psychiatrę, to znaczyło, że nie był „normalny” i nikt nie traktował go poważnie. Byliśmy odcięci od niemalże wszystkich mediów, poza gazem i prądem (śmiech). Musieliśmy sobie ten czas zagospodarować. Czytaliśmy, mieliśmy harcerstwo i jakiś sport, jeździliśmy na kolonie i chodziliśmy do kolegów nie wiedząc, czy kogoś zastaniemy. Ja złaziłam swoje Bielsko na piechotę, przesiadywałam nad rzeką, chodziłam sama na jakieś zajęcia taneczne czy teatralne do Domu Kultury. Mieliśmy z rodziną bardzo ograniczony kontakt; każdy w pracy, szkole albo po prostu w swoim świecie. Mogę powiedzieć, że właściwie wychowywałam się sama. Nasi rodzice nie mieli pojęcia, jakie głupoty robimy, jeśli tylko wracaliśmy na czas do domu, i może dobrze! Tak było, gdy pojechałam na pierwszy, drugi Jarocin, i chociaż myśmy tam niczego złego nie robili, obrastało to legendą. Gdyby ta legenda była im znana, pewnie by mnie nie puścili. Ale to tam czułam się we właściwej grupie ludzi myślących podobnie i to była dla mnie ważna wskazówka.
Nikt po festiwalu nie wrzucił filmu na YouTube…
Renata: Mieliśmy, paradoksalnie, łatwiejsze dorastanie, bo nie byliśmy bombardowani tymi wszystkimi bodźcami: jak powinien wyglądać świat, jak szybko zrobić kasę i się nie spocić. Jak ktoś coś przeskrobał w szkole, to cały świat nie dowiadywał się o tym natychmiast. Dzisiaj wszystko musi być na już, szybko. Coraz krótsze formy, coraz krótsze filmiki, skróty słów w krótkich esemesach, wszystko na krótkiej smyczy telefonu i krótki lont. Odporność psychiczna spada, tu i teraz trwa coraz krócej.
Świat stał się epizodyczny i młodym ludziom trudno jest od tego uciec.
Renata: Oni nie mają łatwo, bo wrażliwość potrzebuje intymności. Wrażliwy człowiek zmaga się z samotnością i cienką skórą. Kiedy groźny tłum jest fizyczny, można się od niego fizycznie odgrodzić, a od tego dzisiejszego, medialnego, jest już ciężej. Widzę tych wrażliwych ludzi, którzy szukają niszy, i znowu robi się underground – co mnie cieszy. W kulturze to się odbywa falowo i w dostosowaniu do czasów. Jest mainstream, jakieś media, nazwijmy to, publiczne/rządowe i komercyjne, strefa niszowa. Można sobie wyszukać zespoły, którym o coś chodzi, znajdować je w sieci, na różnych festiwalach. W nich jest mocna, znacząca treść, pokazana alternatywnie, nie robiona pod publikę czy klikalność, ale pod wymianę energii, która jest nam potrzebna. I to schodzi do undergroundu, tam trafiają najbardziej wartościowe rzeczy, które w ten sposób, jak za moich studenckich czasów (drugiego obiegu), rozprzestrzeniają się najszybciej. I co jakiś czas jest przesilenie. Wrażliwość musi umieć szukać pokarmu i swojego miejsca.
I to Cię nie martwi? To musi być drugi obieg?
Renata: Nie. W naturze, nawet tej ludzkiej, nie ma pustki; zawsze będziemy szukać czegoś dla siebie, czegoś wyjątkowego. Populizm męczy na dłuższą metę nawet najbardziej leniwych. I wtedy rodzą się nurty, które lubią poczuć się elitarnie. Grupy łączące się wspólnotą konsumpcji jakiegoś rodzaju sztuki, nawet snobizmy. Wiem, że „snobizm” jest nacechowany pejoratywnie, ale tylko ten, który wiąże się z poczuciem wyższości z powodu nabywanie dóbr czy usług bardzo drogich, na które innych nie stać. Za moich studenckich czasów „pozytywnym snobizmem” było czytanie książek. Najfajniejsze było wszystko to, co zakazane, a książki, których nie pozwalano nam legalnie czytać smakowały dodatkowo przekraczaniem granic. Wolność była najważniejsza, bo w wielu aspektach życia jej nie mieliśmy. I ważne było to, co się wie, co ma się w głowie i w sercu… Znowu coś, co brzmi prosto.
Czujesz, że Twoi fani dorastają razem z Tobą? Nagrywasz kolejne płyty, oni je poznają i mówią: „kurcze, idę tą samą drogą!”
Renata: Czuję. Cudowne to uczucie, kiedy widzę znajome twarze na kolejnych koncertach, kiedy przyprowadzają coraz starsze dzieci, przyjaciół, partnerów. Przychodzą od lat, z wieloma jestem już nawet zaprzyjaźniona. Przez długi czas nie byłam w stanie unieść wagi słów niektórych z moich fanów, kiedy przychodzili i mówili, że moja muzyka zmieniła ich życie, czy je wręcz uratowała, że dzięki niej zawrócili z jakiejś drogi, coś zmienili. To mnie trochę deprymowało, czułam, że to przecież tylko piosenki. Musiałam to przepracować, zmierzyć się z poczuciem odpowiedzialności. Teraz uważam, że jeżeli faktycznie mogę swoim śpiewaniem poprawić komuś nastrój, to już umiem się tym cieszyć i się nie blokuję. Nie odczuwam tego jako ciężar. Obserwowałam, jak fani dorastają ze mną. Znam takich, którzy byli nastolatkami jak zaczynałam, potem przychodzili, radzili się np. jakie studia wybrać, następnie robili kariery, przychodzili z partnerami, opowiadali o życiu, dzieciach, które już są teraz dorosłe. To wzruszające! Albo ludzie, którzy dawali bilet na mój koncert w prezencie komuś bliskiemu, i ten ktoś przychodzi po koncercie i mówi: „wow! nie znałem/nie znałam, myślałem/-am, że to będzie inna muzyka, a ta jest fajna”. Oni też zostają na dłużej i następnym razem się przypominają. Zauważyłam, że nic się nie dzieje zupełnie przypadkowo, krąg ludzi poszerza się właśnie od tych, którzy już są i pokazują innym. Od ludzi, którzy znajdują w mojej twórczości coś, co im na co dzień pasuje do „wyposażenia” życia. To cudowne, że robiąc, co kocham, poprawiam życie jeszcze wielu ludziom. Uważam to za największy sukces zawodowy, że przez tak wiele lat przychodzą do mnie „starzy” słuchacze i ciągle dołączają nowi, przy każdej kolejnej płycie.
Możesz patrzeć, jak Twoja muzyka im się podoba. Obserwujesz, i czujesz się…?
Renata: Świetnie! Wiesz, ludzie przychodzą kolejny i kolejny raz w jednym roku, i czasem świętują przy mnie jakieś swoje rocznice, proszą o życzenia, umawiają się na spotkania jadąc z całej Polski, tworzą między sobą grupy przyjaciół poznanych na moim koncercie. Znam parę, która każdą z dziesięciu rocznic obchodziła na koncercie z dokładnością miesiąca! Znajdują jakiś białe kruki, moje wydawnictwa, których nawet ja nie mam, artykuły ze starych gazet i proszą o podpis. Myślę wtedy: Boże, ale to jest cudowne. Mam taką swoją wielką muzyczną rodzinę (uśmiech).
Część III: O muzyce
Podczas pierwszego koncertu pn. Zrozumieć Śląsk, Twój „Odjazd” połączony był z „Pociągami towarowymi” Jakuba Skorupy. I to był najmocniejszy punkt wieczoru. Słyszałaś?
Renata: Super, że tak to zrobili, widziałam to na nagraniu. Nie mogłam wziąć udziału w pierwszej edycji ze względu na wcześniejsze zobowiązania. Bardzo żałowałam, bo projekt fajny, ale i Śląsk jest mi bliski, To jest taka moja druga ojczyzna, studiowałam tam siedem lat na UŚ, slawistykę.
Mam podobnie, bo też kończyłem Uniwersytet Śląski.
Renata: No, proszę! Kolejne podobieństwo. Śmieję się, że sprzątałam tam Teatr Śląski i poznałam go dobrze, zanim po paru latach wystąpiłam na jego deskach z zespołem. Na studiach zarabiało się na różne sposoby. Wiedziałam potem którędy iść za kulisami (śmiech). A akurat „Odjazd” miał premierę z innymi piosenkami w spektaklu pod tym tytułem, w chorzowskim Teatrze Rozrywki, z którym też współpracowałam. Kocham teatr i jego magię.
Skoro przy projektach jesteśmy. W różnych dotąd brałaś udział – Renata i mężczyźni, płyta z Kayah, piosenki Cohena… Eksplorowałaś na swej drodze różne obszary muzyczne, teraz, razem z Dagadaną dotarłaś w rejony etniczne. Są single (Vera To Ja, Dom, Kołysz mnie), w maju płyta.
Renata: Tak, to jest mój autorski projekt. Etniczne brzmienia pociągały mnie od dawna. We wspomnianym wcześniej pomyśle z walizką, z Akustik Trio mieliśmy wersje etniczne wielu piosenek. Poczułam, że niesie mnie w stronę natury, białego śpiewu i instrumentów etnicznych. Że tam jest intensywniej i głębiej. „Vera to ja” to trzynaście piosenek opowiadających o życiu kobiety, od poczęcia po świadomą śmierć. To hymn życia, radość miłości i pogodzenie ze stratą, z upływem czasu. W naturze wszystko ma swój głęboki sens, umieranie, odradzanie, pory roku, cykliczność. Kobiety odczuwają to szczególnie mocno, umierają i odradzają się na nowo, co miesiąc. Na wsiach kobiety trzymały się razem, śpiewały, ratowały się, leczyły. Te starsze uczyły młodsze jak być kobietą, jak przetrwać, jak godzić się z czasem i z tym, co się może w życiu przydarzyć.
Czyli “Vera To Ja” jest płytą o relacjach?
Renata: Najważniejsze są więzi, relacje – z samą sobą, z własnym ciałem, z ukochanymi osobami, ze światem. Czas będzie mijał czy tego chcemy czy nie a życie jest tu i teraz i trzeba je żyć najpiękniej. Do tego potrzebna jest świadomość, uważność i zgoda. Zaprosiłam do współśpiewania cudowne, mądre kobiety, których muzykalność, ale i doświadczenie życiowe sprawiły, że nasze współbrzmienie jest głębokie i prawdziwe, zarówno kiedy śpiewamy o miłości, jak i o śmierci. Daga i Dana to wybór najlepszy z możliwych. Mamy wspaniałych muzyków, mądrych i utalentowanych, którzy grają na wielu instrumentach etnicznych, ale i nowoczesnych. Stwierdziliśmy, że rozprawiamy z wszystkimi tematami tabu w muzyce, w tekstach, brzmieniu, inspiracjach folkowych. Potrzebujemy wolności, otwartości. Życia i śpiewania pełną piersią. Vera to ja i każda z nas, wrażliwych, kruchych, kochających, ale i twardych, cierpliwych i mocnych, jeśli trzeba. Natura podpowiada nam rozwiązania wielu problemów, ale przede wszystkim uczy celebrowania ulotności każdej chwili.
Będziemy ją celebrowali już w maju. Dziękuję Ci za rozmowę.