To, że przyszło mi uczestniczyć w koncercie z nogą zamkniętą w gips, nie było heroicznym wyczynem, a jedynie nieodpartym pragnieniem zobaczenia Smashing Pumpkins na żywo. Sam gipsowy pancerz też się przydał, można było z powodzeniem wsunąć w niego aparat fotograficzny. Wyobrażałem sobie, że może przyjdzie mi też użyć nogi jako tarana przy przedzieraniu się pod scenę, albo że wezmę takim stanem kogoś na współczucie. W środku okazało się, że dojścia do barierek nie blokował żaden tłum, a współczuć należało bardziej człowiekowi z kołnierzem ortopedycznym. Została muzyka.
Supportujący Reef bardzo pozytywnie zaskoczyli, a większość ich występu oglądałem głównie z pozycji siedzącej, by uważniej wsłuchać się w poznawaną właśnie muzykę. A ta, przez niemal godzinę, wyjątkowo dobrze bawiła, także samych Brytyjczykó1), którzy z niekłamaną satysfakcją wydłużali nieco brzmienia części utworów. Sięgając później po najnowszy, drugi album „Glow”, wyłowiłem z niego niektóre kompozycje zagrane w Katowicach, choćby Come Back Brighter, bo na żywo rozpoznałem jedynie singlowy Place Your Hands.. Dynamiczny i melodyjny, acz surowo zagrany rock, plasujący się gdzieś w okolicach The Black Crowes, mógł się podobać, i chyba zgodnie przyjęła tak zespół polska publiczność. Chciałoby się, by każdy z koncertów miał w przedbiegu tak swobodnie, bezkompromisowo grające grupy, jak Reef.
Na Smashing Pumpkins przyszło nam trochę poczekać. Kiedy już się pojawili, znienacka wyłaniając się w półświetle sceny, wśród nielicznie (!) zgromadzonej publiczności zawrzało. Na lewo wciśnięta w jasne spodnie basistka D’arcy, w centrum Billy „Man in Black” Corgan, po prawej James Iha, i w tle Matt Walter, ex perkusista grupy Filter. Długie intro, czyli cover Glimpses, z którego zrodziły się pierwsze mocne dźwięki – Where Boys Fear to Tread. Żaden z muzyków właściwie nie przywitał się z nami, a jak się później okazało, bardzo oszczędny kontakt z publicznością był jedną z atrakcji całego występu. Inną miały być chyba ustawione na scenie świece. Jeśli coś pominąłem, to dobór nagrań, bo choć to sprawa subiektywna, nie wyobrażałem sobie tego wydarzenia – pierwszego koncertu SP w Polsce – bez zarżniętego wprawdzie przez MTV Today, ale też hitowego Disarm, czy, dla mnie wyjątkowego Mayonaise. A gdzie I Am One, Rhinoceros? Cóż, brak nawiązania do „Siamese Dream” (czy debiutanckiego „Gish”) ukłuł mnie szczególnie, ale skoro grupa przyjechała promować swoje podwójne dzieło, nie mogło być (sic!) inaczej.
Choć koncertowe wykonania wielu nowych kawałków (Tonight Tonight, 1979) mogły rozczarować (problemy techniczne), to gorsze wrażenie znikało np. przy Zero, Bullet With Butterfly Wings, a przede wszystkim Porcelina of The Vast Oceans, zagranego na koniec, przed bisem. Łagodnych, nastrojowych akcentów było tego wieczoru jednak jak na lekarstwo. Pojawił się za to Eye z lynchowskiego obrazu „Lost Highway”, By Starlight i niepokojący X.Y.U. Do tego batmanowski The End Is the Beginning Is the End i – co rzadkie – dostępne tylko na EP-ce „Thirty-Three” utwory The Aeroplane Flies High (na bis) oraz Transformer.
Z zamkniętymi oczami, Corgan wydawał się nieobecny duchem, a kontakt z publiką próbowała raz po raz nadrabiać D’Arcy. Podobno było nas tam w sumie nie więcej niż 2 tysiące, ze świecącą pustkami płytą główną. Nie wiem, czy można to zrzucić na powódź, która szczególnie mocno dotknęła południe Polski (to był początek katastrofy), okres wakacyjno-letni, a może po prostu status samej grupy, znacznie ważniejszej dla kultury amerykańskiej, bo w Polsce (wciąż jeszcze) w cieniu zespołów spod znaku „grunge”.
Trudno powiedzieć, czy był to jednoznacznie udany koncert. Smashing Pumpkins odwiedzali Polskę po raz pierwszy i w zasadzie nie było wiadomo, czego można się po neurotycznym składzie spodziewać. Z trudem wypracowywany klimat (mimo scenicznego półmroku), urok rzucony bardziej w kąt niż na fanów, do tego nieczyste brzmienia. Stuprocentowa promocja krążka „Mellon Collie…” i odczuwalny dystans do publiczności, z nadzieją, że nie w ramach odpowiedzi na słabiutką frekwencję.
PS. Dzień po dniu, przed katowickim występem odgrzewałem sobie zgrany na VHS-ie koncert Smashing z niemieckiego Rockpalast. I tak nastawiony stałem najpierw przed Spodkiem, a później tuż pod sceną. Po katowickim koncercie nie zmieniło się jednak wiele – nadal bardzo chciałem raz jeszcze przeżyć (nawet) taki koncert.