Koncerty na mniejszej scenie Klubu Wytwórnia rozpoczęły się od punka w wersji noise, czyli Zespołu Sztylety. I choć na żywo nie okazał się być Domem Latających Sztyletów, to set odegrany (i wykrzyczany) został jak przykazuje biblia punkowego hałasu. Trochę za dużo teatralnego, choć przecież charakterystycznego dla zespołu show, które według mnie niepotrzebnie zbijało temperaturę występu. Wejście frontmana między publikę na chwilę udanie przeniosło na nią większą energię. Obok znanych utworów Wtedy kiedy będę martwy, Ćwierć, Sierpień-Wrzesień 2016 czy Pojedynek, Sztylety zagrały jeden nowy, i była to wartość dodana koncertu. Może tylko ja nie podchwyciłem jednak pełnej przebojowości scenicznej całego ich występu. Tym razem.
Inaczej było z niepodrabialną jak zawsze Hańbą!, współczesnymi ulicznymi folk-punkowcami, którzy z kolei mają nabytą lekkość we wciąganiu publiki w częściowo zaaranżowany występ. Częściowo, bo tego, jak potoczy się koncertowy czas z Hańbą!, przewidzieć nie sposób. To był mój pierwszy koncert z (nie „tym”) Antonim w składzie, co i tak nie zmienia unikalnego charakteru orkiestry zbuntowanej. Co fajne, Hańba! może zarówno swobodnie przebierać w coraz szerszym, rewolucyjno-poetyckim repertuarze, jak i zaprezentować się z czymś nowszym. Świetnie słuchało się porywającej – nomen omen – piosenki o rzekach, a właściwie o Przemszy (nietypowa rzecz, przeniesiona na scenę ze słuchowiska), czy Wojny. Co więcej, nagłośnienie dużej sali klubu Wytwórnia pozwoliło wydobyć z instrumentów kapeli maksimum pojedynczych dźwięków. No, tak pięknie to ja się mogę hańbić codziennie.
Bad Breeding podnieśli wskaźnik hałasu na Soundedit na najwyższy poziom. Chyba pierwszy raz ściany Klubu Wytwórnia drżały tak mocno i… bojaźliwie. Muzycznie, jak to u BB, było combo z cyklu szybko-brudno-krzykliwie. W tym wszystkim Chris Dodd, który jako drugi frontman tego wieczoru wpadł sprawdzić, czym pachnie tłum, bo to jak kto, ale on w miejscu nie ustoi. Bad Breeding przeczołgali nas ścianą dźwięku w postaci Rebuilding, Joyride (to z ostatniego „Human Capital”), Whose Cause („Exiled”), zagranego jeszcze mocniej niż na płycie „Divide”, i chyba najlepszego w koncertowym zestawie The More The Merrier. Nie pamiętam takiego świdrowania uszu zaangażowanym anarcho-punkiem (w wersji speed), tym bardziej, że po Bad Breeding czekało nas spotkanie z przedstawicielami innego, przeszłego już politycznego manifestu muzycznego.
Interrobang?!, czyli supertrio Dunstan Bruce, Harry Hamer (obaj ex-Chumbawamba) oraz Stephen Griffin (Regular Fries). To ich występ wchłonął mnie bez reszty drugiego dnia Soundedit. Dla tych, którzy byli na wcześniejszym Q&A z Brucem, obejrzeli „I Get Knocked Down”, koncert był przedłużonym ciągiem opowieści, o końcu historii “pewnego zespołu z jednym przebojem”, i nowym początku. Zupełnie inaczej odbierało się wołającego „Am I Visible Yet?” Dunstana, znając naszkicowany w dokumencie kontekst. Dlatego też nie umiem wskazać najlepszego momentu koncertu, bo trudno z niego wyrwać osobny fragment. Artystycznie może to być Dunstan przechodzący pośród tłumu ze szczekaczką, ale jako zespół, Interrobang?! pokazali doskonale skrojony, melodyjny, ironiczny i liryczny anarcho-post-punk. Dla mnie, bezsprzecznie, najważniejsze wydarzenie piątku i jedno z najbardziej zapamiętanych całego Soundedit.
Ponownie wstrząsnęli posadami mniejszej sceny festiwalu Test Dept. Zrobili to z premedytacją, z użyciem zezłomowanych urządzeń pożyczonych od zamkniętych łódzkich zakładów włókienniczych. Najważniejsi reprezentanci londyńskiej sceny industrialnej przypomnieli, że industrial, nawet ten pozornie mniej dynamiczny, może jednocześnie brzmieć melodyjnie. Set na Soundedit złożyli tak, że dobiegające echem z Łodzi fabrycznej dźwięki mogły się zawstydzić. Information Scare, GBH84, czy Speak Truth The Power – Test Dept. mieli najbardziej utrwalający się przekaz społeczno-polityczny tego wieczoru. Całość podlana soczystymi, wykuwanymi przez muzyków przy ich stanowiskach (lub z użyciem bardziej konwencjonalnych instrumentów, jak bęben) dźwiękami. Do tego – wyświetlane za plecami muzyków napisy w języku polskim. Przygniatające.
Jako koncert zamykający dzień Punkowy i Bezkompromisowy, organizatorzy Soundedit wybrali zespół Dezerter, który – jak na klasyków przystało – zrobił to z najwyższą klasą. Specjalny charakter koncertu podkreślał fakt, że nie był to tylko żelazny repertuar naszego kultowego tria, zbudowany wokół klasyków (Kolaboracja, Polska złota młodzież, Co oni nam dają, Ku przyszłości czy Spytaj milicjanta, na bis). Pojawił się bowiem świetny, i wciąż w sumie nowy Odwet, Dla zysku, czy krótki i dosadny song dla dyktatora, Idi, który ucieszył mnie z tego najbardziej (choć wiedziałem, że nie może być inaczej). Przyjemność sprawiła „podróż w czasie”, jaką był przypomniany Pałac („z naszej nowej płyty nagranej w 1986”). Dezerter nie musi już niczego na polskiej scenie muzycznej udowadniać, bo jak mało który zespół wciąż umiejętnie spina na żywo wszystkie swoje atuty. A że można się (niestety) pogubić, które teksty powstawały w jakiej rzeczywistości politycznej… Cóż, na tym polega moc Dezertera. Doskonałe zwieńczenie drugiego dnia festiwalu.