Nie ukrywam, że w przypadku The Twilight Sad zawsze czekam na utwory z fenomenalnego debiutu „Fourteen Autumns…”, bo to obok „Forget The Night Ahead” płyta, której w Polsce nie mieli okazji promować (Off, Hydrozagadka). Gdy supportowali The Cure w 2016 roku, jeździli z „Nobody Wants to Be Here…”, ale i tamten łódzki, i ten krakowski koncert zakończyli w ten sam sposób, grając piękne And She Would Darken The Memory. Tak jak wtedy – jedyne z debiutanckiego krążka.
W Tauron Twilight Sad zagrali osiem utworów, z czego połowa przypadła na album „It Won’t Be Like This All The Time”. To I/m Not Here [Missing Face], Let/s Get Lost, VTr, i [10 Good Reasons for Modern Drugs], choć swój występ zaczęli od Kill It In The Morning. Ten potraktować jednak trzeba wyraźnie rozbiegowo, bo zespół na dobre rozgrzał się przy zagranym jako czwarty, doskonałym There’s Girl In A Corner. Mocno zabrzmiał też cover Keep Yourself Warm, który zespół od kilku lat regularnie wykonuje, choć ja najmocniej zostałem potrząśnięty wspomnianym And She Would… Tradycyjnie już Twilight Sad pozostawili mnie w niedosycie. Do następnego razu, Panowie!
Tegoroczna europejska trasa The Cure przebiega (wreszcie) pod hasłem zmieniających się nieco setlist. Po ostatnim tournee, podczas którego Smith i spółka odgrywali z reguły ten sam zestaw, na Lost World Tour trafić już można prawdziwe perły. Cieszy też powrót do składu Perry’ego Bamonte, który wprowadza do brzmienia jeszcze jedną gitarę lub wspomaga O’Donnella na klawiszach. Pod warunkiem, że oba instrumenty da się odnaleźć w słabo nagłośnionej hali. A nawet arenie!
Odstawiając przykre doświadczenia techniczne na bok – pierwszy krakowski koncert Cure zapamiętany zostanie przede wszystkim z czwartej odsłoniętej karty nowego albumu. To otwierający pierwszy bis I Can Never Say Goodbye, zadedykowany przez Smitha jego zmarłemu kilka lat temu bratu, Richardowi, który przez pewien czas mieszkał w Polsce. Najbardziej osobisty, emocjonalny, i wzruszający moment czwartkowego występu. W całym secie najmocniejsze okazały się jednak dwa fragmenty z „Pornography”, czyli wspaniałe Cold, i jeszcze lepszy tego wieczoru The Figurehead. Ten drugi wybrzmiał zaskakująco (nawet w tych warunkach nagłośnieniowych) posępnie. Cieszyło także dwukrotne sięgnięcie do „Seventeen Seconds”, po nieśmiertelny duet Play For Today i A Forest. Magicznie jedno po drugim…
Wieczór zaczął tradycyjnie już Alone, a jego pierwszą część zamknął Endsong. I choć obraz nowego albumu jest z każdym takim występem wyraźniejszy, polemizowałbym, czy wyłania się on tak, jak można by oczekiwać po tak długiej studyjnej przerwie. Większego apetytu narobił zagrany podczas Cureation25 It Can Never Be The Same, bo nowe utwory są jak dla mnie kompilacją klimatów „Disintegration” z „Wild Mood Swings” i trochę „4:13 Dream” (szczególnie And Nothing Is Forever, który z charakterystycznymi dzwoneczkami ma szanse zastąpić Plainsong). Nowości brzmią raczej jak dobre, singlowe b-side’y The Cure, z których ich znamy, ale czy to materiał na najlepszy od lat album? Zobaczymy.
Krakowski koncert złożył się w dużej mierze z „Disintegration”, i fantastycznie było usłyszeć i Closedown, i Disintegration. Można jak zawsze licytować się na to, czego nie było (jak grane stosunkowo często na tej trasie Kyoto Song), ale w przypadku The Cure lista prywatnych przebojów zawsze jest za długa. Gorzej z tymi prawdziwymi, z których Smith standardowo buduje drugi encore. Bo tu nie ma litości, i trzeba być gotowym na Friday… czy Close To Me, które jednak sporo traci na żywo. Doszedł nam jednak tańczący Robert, puszczający oko do publiczności, jakby w ten sposób chciał upuścić trochę własnych emocji. Już zapominam, dlaczego z „The Top” zawsze musi być Shake Dog Shake (a nie np. Piggy In The Mirror), a wspaniałe From the Edge of the Deep Green Sea nie może przejść np. w Cut albo Wendy Time. Może, i nie może zarazem, bo Smith mając w zanadrzu tak wiele, musi zadbać i o tych, którzy po różne “fantasy singles” przyszli.
Każdy wyszedł z Tauron Areny ze swoim wspomnieniem. To, co najważniejsze: The Cure koncertowo się nie zmieniają. Robert jest wciąż w doskonałej formie wokalnej, a pozostali muzycy robią swoje, i po swojemu. Statyczny i z rzadka uśmiechający się O’Donnell, ruchliwy Gallup, rozkręcony za garami Cooper, stateczny i nadal oderwany od reszty Gabrels, a w bonusie Bamonte, znów na pokładzie statku Smitha. Zawsze dobrze jest wsiąść na ich pokład i dać się porwać. To The End.