Zaczął się od kilku wyrazistych i głośnych akcentów. Częściowo z Furdą, która do tytanów hałasu nie należy, ale której techno neofolk rozruszał na równi z popołudniową kawą. Kto znał, mógł zaintonować Liska, muzycy zgotowali też wspólny taniec bujany do Święta Ziemniaka, a to w ramach połączonych duetów (z Frankiem i Buddą, nie po raz pierwszy, i nie ostatni). Dobre otwarcie.
Na głównej scenie wiły się liczne Węże (jaki to jest szeroki skład!), które nie tyle na nią wpełzły (wyjątkiem jeden z muzyków, który zrobił to dosłownie), co wpadły, trzymając publikę w uścisku wściekłych gitar i wzajemnych krzyków (Smutek, Węże). W tym samym czasie w TTent nie mniej zacięcie hałasowały Ugory, i w takim stereofonicznym teleturnieju pt. „Kto głośniej?” przyszło nam otwierać dzień trzeci. Inaczej, niż poprzednie, w których dominowały jazzowe rytmy.
Te były za chwilę, choć nie w czystej postaci. Zanim jednak Nene Heroine, chwila z mop, by posłuchać jednego z reprezentantów, modnego u nas ostatnio, melodyjnego i chwytliwego electro-psycho-popu. Było bezpretensjonalnie i na wyraźnym luzie, a i można było się podpiąć wokalnie (Zepsuty telewizor, King Kong). Ta pora należała jednak do Nene Heroine, którzy na żywo są po prostu zjawiskowi. Zachwycają tą swoją lekkością przemieniania jazzu w szarpaną, psychodeliczną rockową awangardę, z dźwiękami, którymi swobodnie sobie żonglują, bo potrafią. Rekonfiguracja płytowych nagrań musiała wprawić w zakłopotanie niejedną osobę przed sceną leśną, a już szczególnie, gdy pomiędzy Twin wpadała nagle Wola z Kasią Lins (na żywo).
Zostając w trójmiejskich rytmach, odpoczynek przy odegranym w całości przełomowym „Headache”. Trupa Trupa nie po raz pierwszy na OFF, ale tym razem to dla nich główna scena, bo to (przecież) nasz kolejny przedstawiciel „tam”, w świecie zachodniej alternatywy. Trudno pisać coś więcej, bo gdański kwartet wyszedł prawie po profesorsku, i ze spokojem zagrał mocny kawał alt rocka, niedoprawiany scenicznym szaleństwem, ale z zauważalną jego szczyptą.
Drugie duże zaskoczenie niedzieli to Ekkstacy, którzy na żywo okazali się głośniejsi, niż na płytach, co jest oczywiście zasługą bardziej gitarowej odsłony, jak też inaczej modulowanego wokalu. i wish you were pretty on the inside na początek, i just want to hide my face czy it only gets worse, i promise – właściwie każdy kolejny numer utwierdzał, że to może być jeden z fajniejszych występów OFF-a. Chwilami przypominali Bloc Party (z tego pierwszego okresu), porzucając znany z albumu „Negative” new wave na rzecz melodyjnego postpunka. Do mnie trafili. Pod koniec ich występu podszedłem na Calibro 35, i był to krótka wizyta z gatunku przyjemności (Ottofante, Novecento a Mille). Jeszcze jeden odpowiednio wybrany na nieodpowiednią porę. Na leśnej Calibro 35, jazzujący funk band z filmowym repertuarem, wypadli wyśmienicie. Wielka szkoda, że nie mogłem na dłużej.
W miejsce odwołanego Obongjayar w TTent pojawili się Franek Warzywa i Młody Budda, którzy z miejsca przyciągnęli miłośników muzycznych wykopek. W samą porę, można rzec, bo to w sumie Sezon pomidorowy, że Głowa duża. W tym samym czasie na głównej rozgrywał się urokliwy, w dużej mierze melancholijny koncert Hani Rani. Tylko ona i największa scena, dyrygująca fortepianem (po prawej) i pianinem (po lewej), zarządzająca stojącymi za nią syntezatorami (w tym analogowym Sequential Prophet). Sposób i godna podziwu lekkość, z jaką Hania panuje nad nimi, synchronizując w piękne zbiory dźwięków, sam w sobie jest – mówiąc wprost – mistrzostwem świata. To był jej jedyny festiwalowy występ w Polsce tego roku (zagraniczna lista pełna), ale nie tylko dlatego warto był przysiąść przed główną sceną. W całości urzekające.
Koncert Hani Rani był idealnym preludium przed najbardziej wzruszającym koncertem tej edycji. Podwójnie, bo Tamino udźwignął go zarówno pod względem artystycznym, jak też osobistym, co tłumaczyło jego wyraźne przygaszenie. Razem z czwórką towarzyszących mu muzyków pięknie zaklął scenę leśną, nawet jeśli to on był jej główną postacią. Koncert otworzył The Longing, potem The Flame, a dopiero w drugiej części tego niedługiego ostatecznie setu Tamino sięgnął po starsze (Indigo Night, w.o.t.h.), kończą smutnym, i bezwzględnie przepięknym Habibi. Czy napisałem, że to największe wzruszenie OFF-a?
Podobnie największym, tyle, że żartem, był koncert Desire (przynajmniej do momentu, do którego wytrzymałem). Bardzo ostrzyłem sobie kły i pazury na występ unowocześnionego synth-wave’u w wersji soft, a dostałem wydmuszkę, do tego plastikową. Do koncertu z playbacku (zaczęło się od Black Latex), wystarczy domowy fotel (może nawet w lateksowym ubraniu?), Countdown lub Top of the Pops, i można się pośmiać z pseudo koncertowej formuły. W tym wydaniu było to tylko żenująco smutne. Łatwe skreślenie z listy must watch. Dzięki Desire moglem na dłużej wpaść na elektropopowych Confidence Man. Nie powiem, żeby impreza w stylu „Ibiza party” była szczytem offowych marzeń, ale tu przynajmniej przebijały się momenty udanej house’owej imprezy (Feels Like A Different Thing). Może nie jest to wydarzenie na główną scenę, ale gdzie indziej znaleźć taki wybieg dla śpiewających (z lekkim wspomaganiem) tancerzy? Swoją drogą, jeśli Janet Planet miała świecący biust, to dlaczego Sugar Bones tylko oba barki? Takim koncertem, i utworami typu C.O.O.L Party czy Push It Up, można by spokojnie zamknąć drzwi głównej sceny OFF-a. Ten drugi idealnie wpasowałby się jako przedsmak dla późniejszego koncertu Mind Enterprises.
Ciekaw byłem koncertu Gaye Su Akyol, która wprawdzie nie stoi w rzędzie moich szczególnie ulubionych artystek, ale ma na twórczość muzyczną niebłahy pomysł, włączając w tureckie dźwięki sporo zachodnich aranżacji. Zaczęła od Anadolu Ejderi, jako drugie śpiewając İstikrarlı Hayal Hakikattir. Po kilku utworach musiałem od Gaye odpocząć, otwierając sobie przestrzeń dla fenomenalnych dźwięków Panda Bear & Sonic Boom. Co to był za występ! Noah Lennox i Sonic Boom wprawiali w ruch zarówno instrumenty różne (nie tylko klawiszowe i elektroniczne), jak też aparat mowy. Łączyli wytwarzaną muzykę z efektami wizualnymi (w stylu Kraftwerk), co na tym OFF-ie było rzadkością. In My Body, Whirlpool, Danger, Livin’ In The After, a na koniec Everything’s Been Leading to This. Wielobarwny, multidźwiękowy spektakl, dla mnie niespodziewany, ale zasługujący na czołówkę tegorocznego OFF-a.
Nie wiedziałem, który zgiełk przed północą wybrać, ale padło na główną scenę. I nie po raz pierwszy był to słaby wybór, bo King Krule okazał się nie być wydarzeniem na miarę zamknięcia festiwalu. Dziwna nijakość panuje w ich żywej muzyce, która nie przebija tak z samych płyt. Zaczęli od „Man Alive!” (Perfecto miserable, Alone,Omen 3), ale z każdym następnym utworem nie działo się wcale lepiej, a wręcz wtórnie. Za długo dawałem im szansę, przez co ominęło mnie VLURE. W perspektywie została już tylko dyskoteka spod znaku… italo disco. Bo Mind Enterprises przywieźli je na festiwal, odmalowane i odświeżone, a co więcej: mieli czelność, by wciągnąć do zabawy całkiem spory tłum. Przestylizowani, jak hybryda postaci z kaset z aerobikiem Jane Fondy i filmów dla dorosłych. I niby wiadomo, że to nie może być (chyba) na poważnie, ale spróbujcie nie ruszyć się przy La Vita Di mare, The Clapping Song, Idolu czy Ballare. Kiedy jednak duet wszedł w rejony muzyki tanecznej lat 90. (tej złej), poszedłem załapać się jeszcze na joe unknown. Tam jednak już same dźwięki dochodzące ze sceny eksperymentalnej mnie zraziły. Nie miałem już siły na nawoływania typu „Put your hands up”.
OFF Festival AD 2023 został przez nas oficjalnie zamknięty.
PS. Skondensowane podsumowanie tegorocznej edycji pojawi się w osobnym wątku. Jak to mówią – soon.