Festiwal rozpoczął konkurs na scenie małej (ta postawiona została w hallu Spodka), na której zaprezentowały się głównie młode zespoły bluesowe, choć nie zabrakło również tych, którzy mają bluesa we krwi już nieco dłużej.
Konkursową Rawę rozkręcali kolejno: hard blues rockowi Comin’ To Town (Pabianice), polsko-brytyjski duet Curly Cale, grający w duchu bluesa lat 50. Duch Delta (Częstochowa), rockujący bluesmani z Zabrza, czyli Stonage Full Of Sun. Po nich wystąpili goście ze Słowacji, także grający mocniejszego bluesa Her Memories, dalej – RoseMerry z Rzeszowa, a stawkę zamknęli Onus Blues. Trudno nam powiedzieć, który z zespołów małej sceny zasługiwał na wejście na dużą, ale chyba najlepiej wypadli Curly Cale i RoseMerry, z pogodną i żywiołową Kasią Krawczyk. Wśród widowni też dały się słyszeć pozytywne opinie o frontmance zespołu. Stawialiśmy, że jury weźmie pod uwagę oba zespoły, ale na dużą scenę ostatecznie weszli klasycznie grający Onus Blues, których mieliśmy już okazję widzieć podczas kieleckiej imprezy Kielce ROCKują. Obok nich, ax-aequo, uznanie zyskali także RoseMerry, okazało się więc, że mieliśmy połowicznie dobrego nosa.
Tegoroczna Rawa podzielona była na tematyczne bloki. W części pierwszej wystąpili, oprócz laureatów przeglądu sceny małej (RoseMerry zagrali utwór spoza debiutanckiej płyty), kolejno Blueset, Robert Kordylewski oraz Teksasy & Wojtek Cugowski.
Rybniccy Blueset zagrali cztery utwory, w tym Blues na dzień dobry i Zatańcz ze mną bluesa. Dwunastoosobowy skład (trzyosobowy chórek i złożona z czwórki sekcja dęta) był dobrym wyborem na otwarcie 41. edycji RBF, rozbudzając widownię powoli w swym spokojnym i balladowym secie. Po nich Jan Chojnacki (to powinna być osobna historia o znakomitej konferansjerce) zapowiedział Roberta Kordylewskiego, który zagrał m.in. Going to the Gig, i był to jedyny jednoosobowy występ tej edycji Rawy. Kolejny zespół, Teksasy z Wojtkiem Cugowskim na wokalu, zagrał premierowo z ostatniego albumu „Może cofniesz czas” Skałę i utwór tytułowy, muzycy sięgnęli jednak też po Daj to głośniej.
Druga część Rawy, to prawie dwugodzinne spotkanie z trzema zespołami, które poruszają się po stylistyce rock’n’roll i rockabilly. Zaczęli świętujący 20-lecie Boogie Boys, którzy przywieźli do Spodka ducha amerykańskiego bluesa ze znaczkiem boogie woogie. Z małymi problemami technicznymi (niesłyszalny początkowo wokal w Shakin’ Going On), w secie zmieścili m.in. Lecz głupiego życia żal i Sugar. Przyszedł czas na klasykę współczesnego rockabilly, czyli kultowych, super dynamicznych Brytyjczyków z Restless. To z tym trio zasmakowaliśmy w prawdziwym rockabilly (It’s a Scam), a solówki i szaleństwa z kontrabasem wyraźnie ożywiły nie tylko publikę. Jej temperaturę mogli podtrzymać już tylko Shakin’ Dudi. Irek Dudek w dobrej formie wciąż jest (co widać i po tym, że sama Rawa weszła w piątą dziesiątkę), i z zespołem cofnął nas do połowy lat 80., czyli debiutu swojego ówczesnego projektu, który wylansował pół albumu hitów. I nimi wypełnił set – od Za 10 trzynasta, Zastanów się co robisz (z rytmicznym marszem Chojnackiego), poprzez To Ty słodka, po… Och, Ziuta. Niewiele brakowało, by Ziuty jednak zabrakło, bo festiwal zanotował małą obsuwę czasową względem programu, co miało skutkować wyrzuceniem Ziuty z setlisty. Publiczność wyraziła jednak swoje niezadowolenie z takiego obrotu sprawy i dopiero wstawiennictwo Jana Chojnackiego u Irka spowodowało, że publika dostała, co chciała. I Jan Chojnacki też, nagrodzony za olbrzymi wkład w Rawę na przestrzeni tych wszystkich lat. Bardzo miły gest. A podczas Ziuty Spodek, nie ostatni raz tego wieczoru, zamienił się w salę dansingową, co nieczęstym widokiem jest. Dla nas na pewno.
Ostatni set RBF, koncert finałowy, rozpoczęli Altered Five Blues Band, którzy okazali się strzałem w dziesiątkę i jedną z najjaśniejszych gwiazd. Bez feerii, z olbrzymim pokładem pozytywnej energii i fantastycznym Jeffem Taylorem za mikrofonem (plus tamburyn). Mischief Man, Guilty of a Good Time, czy If You Go Away mogły porwać, i tak było. Zagrane lekko i naturalnie oznaczało, że muzycy z Milwaukee byli tego wieczora we właściwym miejscu. Znacznie mocniejsze, rockowe uderzenie nastąpiło z pojawieniem się Philipa Sayce’a. Tu już sporo mocnych, gitarowych wycinanek (Out of My Mind, Beautiful) i wrażenie, że Philip skroił swój, cięższy niż zazwyczaj, set pod festiwal bluesowy. Potwierdził, że należy dziś do czołówki najlepszych światowych gitarzystów blues-rockowych, co przypieczętował solowym pokazem pod koniec występu. Spory podziw. Kunsztownie do koncertu podszedł za to Albert Cummings, którego bardzo rozrywkowi muzycy zaserwowali nam jeszcze inny odcień bluesa, bo ten z domieszką szalonego country rocka. Było m.in. I’ve Got Feelings Too czy Hard Way – ten drugi z ostatniego albumu „Ten”. Cummings zapowiedział na nowy rok nową płytę, no i ma najlepszego perkusistę festiwalu!
Tegoroczny festiwal zamykał szalony The Troy Redfern Band, który gra tak, jakby urodził się z gitarą w ręku. Ze swoim bandem gra mocniejszy, ale wciąż kowbojski blues-rock. W składzie wyróżnia się na pewno grająca na basie Keira Kenworthy, a grupę uzupełnia bębniarz Nicky Waters. Można było poskakać przy Sanctify czy All Night Long, i we wszystkim zachwycać się gitarowym wymiataniem Redferna.
41. Rawa Blues przeszła do historii. Tym, co niezmiennie uderza w tym największym tego typu wydarzeniu, jest jego wielopokoleniowość. Myli się ten, kto pomyśli, że do Spodka wpadają głównie Ślązacy albo podstarzali kowboje ze swoimi dziewczynami. Dużo młodości, sporo energii i otwartej chęci uczestniczenia w czymś, co nadal jest ważnym zjawiskiem. I oby na kolejne lata tak zostało.
Osobne wersy należą się gospodarzowi festiwalu, czyli Janowi Chojnackiemu. Śmiem twierdzić, że jest on jednym z najlepszych (najlepszym?) prowadzących tak duże imprezy muzyczne w tym kraju. Można dowcipnie, z klasą, erudycją i bez wychodzenia ze swej roli, a przede wszystkim bez wpychania na pierwszy plan. Jakkolwiek to zabrzmi – na takie zapowiedzi i przerywniki w Spodku się po prostu… czeka. Chapeau bas, Panie Janie.