Colours of Ostrava 2024: tony muzyki

Colours of Ostrava 2024: tony muzyki

W tym roku nie udało nam się być na wszystkich czterech dniach, ale choć wpadliśmy w sam środek festiwalu, szybko się zadomowiliśmy. Colours działa bowiem jak głośny, ale dobrze naoliwiony park maszyn, który z łatwością wciąga w swoje tryby.

18 lipca, dzień drugi

Pierwsze kroki na moją ulubioną scenę, czyli Full Moon, i serbski Lenhart Tapes, czyli Bardzo specyficzny miks bałkańskich rytmów połączony z samplami i przybrudzoną elektroniką. Vladimir Lenhart plus towarzysząca mu Svetlana Spajić to interesujące zjawisko sceniczne, dość nieoczywiste nie tylko na pierwsze wrażenie. Nie udało się zobaczyć ich na INmusic, ale tutaj bez przeszkód.

Barwne i zabawne trio Khruangbin na głównej scenie, ucharakteryzowane na lata 70. pokazało, jak pozornie nonszalancki performance może przyjemnie rozruszać, rozbawić, a i muzycznie powyżej średniej. Promujący płytę „A La Sala” Khruangbin przedstawili w Ostrawie jednak bardziej złożony i dynamiczny set, idealnie skrojony pod porę i miejsce.

Przed Bat For Lashes zostałem na chwilę na Gong Stage, żeby posłuchać dźwięków Santiago Bartolome, który w foyer rozgrywał swój set w dmuchanej ósemce. Kompozycje Bartolome zamknięte w tłocznych przestrzeniach? Czemu nie. Do tego w większości przypadkowi słuchacze, przystający by słuchać, dodawali temu performatywnemu „koncertowi” innego życia. Relaksująco, co dla zmysłów okazało się ratunkiem. Wystarczyła bowiem godzina, by wieczór i mój prywatny festiwal zdobyła Natasha Khan…

…czyli Bat For Lashes, która wyszła na scenę w wyrazistym, czerwonym komplecie, zrobiła przegląd wszystkich swoich albumów, mieszcząc w godzinie 14 utworów, w tym zagrany na koniec, absolutnie fenomenalny, przeszywający i targający Laura. Dawno nie było takiego wzruszenia na koncercie.

BFL zaczęła od nowego albumu (At Your Feet i Dream of Delphi), a sięgnęła nawet po Sarah z „Fur and Gold”. Najczęściej – co zaskakujące – czerpała z albumu „Lost Girls”, co rusz wspominając też o córce i pamiętając o dedykacjach. Towarzyszące jej instrumentalistki znakomicie uzupełniały ją nie tylko w prostych i lekkich choreografiach okołotanecznych (tak, można było potańczyć), ale też wydawały się być wsparciem duchowym („Power of the woman!”, zdawała się krzyknąć po ich przedstawieniu). Ogromnie emocjonalny i wzruszający występ, po którym bardzo długo dochodziłem do siebie.

Pomiędzy dużymi koncertami chciałem rzucić uchem na występ uwielbianej w Czechach Anety Langerovej, ale nie udało mi się przedostać przez tłum, więc zrezygnowałem. Łatwiej było z czwartkowym headlinerem. Sam Smith wystartował megaprzebojem Stay With Me, zaczynając set od trzech w sumie utworów z płyty „In The Lonely Hour”. Pierwsza połowa koncertu (na tej zostałem) to był warkocz ballad z bardziej dynamicznymi utworami, jak przy Dancing with a Stranger, po którym grany był nostalgiczny Good Thing. Występ Smitha, starannie przygotowany także od strony stylizacji wokalisty, mógł się podobać. Sam Sam wydawał się bardzo rozluźniony i otwarty, mimo to zostawiam koncert dla fanów.

19 lipca, dzień trzeci

Trzeci dzień Colours of Ostrava zaczął się od dwóch informacji o problemach z transportem lotniczym, w efekcie których przez chwilę drżeliśmy o Lenny’ego Kravitza, a koncert Sevdalizy został odwołany (artystka wystąpiła dzień później). My zaczęliśmy od ominiętych wczoraj JhenYueTang, którzy wskoczyli na miejsce przesuniętych w miejsce Sevdalizy Son Mieux. Koncert Tajwańczyków na głównej scenie (dla niepoznaki zwanej Česká Spořitelna Stage) w sprawdził się nieźle, bo młody kwintet z powodzeniem łączy tradycyjne tajwańskie rytuały i instrumenty z pop-rockowym brzmieniem, chętnie infekując tym publikę. Pozytywne doświadczenie.

Gdybym słyszał tylko dobiegające z oddali dźwięki, na pierwszy rzut nie rozpoznałbym naszego Kwiatu Jabłoni. Nic dziwnego, duet przyjechał na Colours w mocno poszerzonym, trzynastoosobowym składzie, tak, by na T-Mobile Stage dać iście festiwalowy, w rozmachu i dynamice, koncert. Nie było więc typowych dla nich, pół-folkowych aranżacji, mieliśmy za to taneczną imprezę przy Wzięli zamknęli mi klub (tytuł zobowiązuje), czy złożony po części z oklasków Dziś późno pójdę spać. Tony pozytywnie nakręconej zabawy, co widać było po reakcjach w publice. W Od Nowa pojawiła się podobno Ewa Farna, ale my byliśmy w tym czasie na Orlen Stage i koncercie Sauljaljui. Tajwańska artystka, z towarzyszeniem trójki instrumentalistów, na zmianę hipnotyzowała i pobudzała do tańca swym blisko plemiennym zaśpiewem. Przyjemny przystanek.

Przy zastępujących w lineupie Sevdalizę Son Mieux zapachniało Eurowizją, bo Holendrzy stawiają po prostu na nieskomplikowaną, pop dyskotekową zabawę. Było więc sporo krzyków (Ostraaaava!), zachęt (are you ready?!) i stadionowych piosenek. Cóż, często bywa, że im większy muzycznie skład, tym mniej autentycznych wibracji, choć niektórych mogło kołysać Drive i Nothing, ale niewiele poza tym.

Ogrom świeżości i przyjemności dał za to występ chorwacko-słoweńskiego duetu freekind. na scenie Full Moon. Okazuje się, że perkusja i zestaw elektroniczny wystarczą, żeby skutecznie wciągnąć, a w tym zestawie ważną rolę odgrywa jeszcze składna melodeklamacja i sympatyczne zagajenia między utworami. Jeśli mielibyśmy wskazać odkrycie Colours, to są to właśnie Sara Ester Gredelj (obsługująca instrumentarium klawiszowe) i Nina Korošak-Serčič (na perkusji), serwujące koktajl soulu, r’n’b i elementów nu-jazzu według własnego przepisu. Wypadło znakomicie, bo przede wszystkim autentycznie. Z zapamiętanych momentów, choć nie tytułów – pierwszy utwór, który razem napisały.

Po freekind. poszliśmy sprawdzić, jak prezentują się spadkobiercy Tangerine Dream, w składzie którego, z naturalnych przyczyn, nie ma już oryginalnych muzyków. Ci nowi, wciąż aktywni (wystarczy posłuchać muzyki filmowej, jaką tworzą), kompozycyjnie szukają pomostu między elektroniczną przeszłością a nowoczesnością, i robią to udanie. Na żywo nie udało nam się jednak usłyszeć klasyków, ponieważ trio w dużej mierze skupiło się na ostatnim wydawnictwie „Raum” (m.in. Continuum), ale zagrali też nieco zmienione No Happy Endings z muzyki do GTA5.

Miałem lekkie obawy przed koncertem Lenny’ego Kravitza, głównie z powodu jego ostatniego krążka i tego, że mógłby koncert w takim klimacie zaaranżować. Obawy rozwiał już zagrany na otwarcie Are You Gonna Go My Way, w trakcie którego było już pewne, że ogień nie zgaśnie. Kravitz udowodnił, że mając blisko 30 lat artystycznej działalności, wciąż ma bardzo ostry rock’n’rollowy pazur, kiedy trzeba zgrabnie wpada w klimaty funku czy popowego soulu. W jak znakomitej formie jest – to trzeba sprawdzić samemu, tym bardziej, że Lenny na Blue Electric Light Tour z nowego albumu gra tylko dwa utwory (jest świetne Paralyzed), a resztę setu upycha samymi gigantami, od Let Love Rule, Always on the Run, I Belong to You, po swoje własne „stadionówki”, jak Fly Away czy Again. Jak dobrze, że Lenny potrafi sam siebie tak dobrze wymyślić. Absolutnie genialny koncert.

I można było wracać, choć zawsze z żalem opuszcza się teren Dolnych Vitkovic. Tam Colours smakuje inaczej niż w latach, w których jeździło się w okolice centrum i Zamku Śląskoostrawskiego (kto przechodził między scenami przez rzekę, ten wie). Jest znacznie tłoczniej i głośniej, co miejscami przeszkadza, ale łatwo też znaleźć miejsce do wyciszenia. Poza tym – miejsce przyjazne osobom niepełnosprawnym (miganie na głównej scenie rządzi), autystycznym (miejsca ciszy) i rodzinom (specjalna strefa). To od lat już znacznie bardziej rozwinięte przedsięwzięcie, właściwie miasto, które na kilka dni tworzy się pomiędzy kominami i halami dawnej huty, i którego mieszkańcem warto na te kilka dni się stać.

LOADING