Odtwarzając ostatnią płytę, „Saligia”, ma się wrażenie, że słuchamy soundtracku. Mrocznej, miejscami transowej ścieżki dźwiękowej…
Jarek: O masz… Nie wiem. Po pierwsze, jeżeli tak uważasz, tak czujesz, tak to odbierasz, to ja mogę się tylko cieszyć, bo to jedna z lepszych opinii czy recenzji jaką mogłem otrzymać za ten album. Przede wszystkim „Saligia” to spełnienie marzenia o nagraniu właśnie takiej płyty, z muzyką jaka siedziała we mnie od lat. Któregoś dnia usiadłem do tego, co mam w swoich archiwach dem i pomysłów, wybrałem 10 szkiców, które wydały mi się interesujące, w jakiś sposób spójne stylistycznie. Które, z jednej strony, czułem podświadomie, że nie nadają się do końca na podkłady do piosenek, a z drugiej – żal było czegoś z nimi nie zrobić. Zaczynając prace nie zastanawiałem się jakie to ma być, czy ma to być koncept album, czy luźne kompozycje połączone tytułem. Ostatecznie wyszło pół na pół – na swój sposób wyraz Saligia oraz łacińskie tytuły utworów, plus drobne wstawki muzyki sakralnej, łączą te utwory w niby koncept album, ale tak naprawdę nadal pozostają one niezależnymi kompozycjami, które spokojnie mogłyby funkcjonować jako pojedyncze dzieła. To, co mnie bardzo cieszy, to recenzje, w których mówi się wprost, tak jak Ty – to brzmi jak album z muzyką filmową do jakiegoś mrocznego i pełnego tajemnic filmu. Od zawsze fascynował mnie zespół Tangerine Dream (oczywiście tak powiedzmy do 1995 roku, kiedy grali Edgar Froese, Chris Franke, Johannnes Schmoeling, Jerome Froese – który swoim odejściem pokazał, chyba bardzo instynktownie, że tę książkę powinno było się zamknąć w odpowiednim momencie, Klaus Schulze czy Paul Haslinger). Soundtracki, które nagrali, do dziś są epickie („Sorcerer”, „Firestsarter”, „Destination Berlin”), więc jeśli ktoś mówi mi: ‘Stary, nagrałeś album z gotowym soundtrackiem’ – co mogę powiedzieć więcej? Jest radość i duma.
„Saligia” to wizja plastyczna wykraczająca poza dźwięk, czy jednak nie doszukiwać się w takich analogii?
Raczej nie. To, jak wspomniałem, zapis tego, co siedziało w mojej głowie od lat. Co więcej – nawet plastyka dźwięku nie zajęła mi tu wiele czasu. W większości korzystałem z gotowych presetów fabrycznych użytych instrumentów, bo co jeszcze można zrobić z barwami np. smyków czy fortepianu, które są absolutem i ideałem samym w sobie?… Po co grzebać przy czymś, co grzebania kompletnie nie potrzebuje? Może przy 20% dźwięków coś tam majstrowałem na suwakach i knobach. 80% albumu została nagrana przy użyciu syntezatorów wirtualnych, reszta to dogrywki z mojego ulubionego klawisza Korg N364, który towarzyszy mi już od 25 lat i uważam, że nadal wiele nowych instrumentów nie może się z nim równać. Generalnie zauważyłem, że obecne instrumenty brzmią plastikowo; niby wszystko fajnie, ale jednak nie. Nawet moja ukochana firma Kord poszła w jakimś dziwnym kierunku, który niespecjalnie mi odpowiada, dlatego tym bardziej mi żal, że jakiś czas temu mój drugi ulubiony instrument Korg TR dokonał żywota. Przy okazji nagrywania „Saligii” odkryłem też, jak rewelacyjne i kompletne są wtyczki FabFiltre, które inni muzycy chwalą od lat. Nie znam bardziej intuicyjnych, a jednocześnie kompletnych wtyczek, polecam każdemu, kto jeszcze się z nimi nie zetknął, bo ci, którzy używają, pewnie wiedzą o czym mówię.
Pisałeś, że pierwotnie „Saligia” była zamysłem solowym. To jeden z powodów, dla których Noise Gate Production zmieniło „formułę” na jednoosobową?
Tak był… Tyle, że po drodze stało się coś, co miało ogromny wpływ na dalsze ruchy i działania. Kiedy zrodził się pomysł na ten album, Noise Gate Production było duetem, skupionym głównie na formie piosenkowej. „Saligia” miała ukazać się jako wydawnictwo projektu pobocznego do NGP, który nawet miał już wymyśloną nazwę – Intersetion. A potem stało się, co się stało – duet przestał istnieć, zostałem sam. Wtedy pomyślałem, że skoro tak jest, po co to rozdzielać i rozgraniczać, skoro muzyka na tym albumie wypływa z tej samej głowy, palców, co nagrywane piosenki. W ten właśnie sposób „Saligia” wzbogaciła dyskografię Noise Gate Production. Nagrałem album zupełnie sam, w dość szybkim tempie – trzy miesiące. Tego mi przez lata bardzo brakowało, takiego fajnego tempa pracy. Przyznasz, że 10 utworów w 3 miesiące to dość dobre tempo? Widzę Twoje zdziwienie – nie, nie mylę się: na albumie jest 9 utworów, ale jest też dziesiąty, który znajdzie się na singlu promo (Invidia), który ukaże się 23 stycznia 2023. Ten dodatkowy, wcześniej niepublikowany utwór, nosi tytuł Sacramentum.
Chciałbym zapytać o kooperację z Psyche. Jak współpracowało się z Darrinem przy Digital Claustrophobia?
Ha, i tutaj Cię zaskoczę… Nasza kooperacja przy Digital Claustrophobia miała miejsce… 12 lat temu! Tak, to nie żart, ten utwór „przeleżał” w szufladzie tyle czasu. Razem z Darrinem byliśmy w jednej wytwórni, która wydała nasz debiutancki album – Artoffact Records. I kiedyś, w czasie jakieś rozmowy on-line zgadaliśmy się, że może fajnie byłoby coś wspólnie zrobić. Tak nagraliśmy pierwotną wersję tego utworu, który miał zostać wtedy wydany. Niestety, w wyniku różnych zawirowań temat przesuwał się w czasie, aż został trochę zapomniany. Jakiś czas temu wydarzyło się spore nieszczęście – w wyniku działania wirusa komputerowego utraciłem większość mojego archiwum, ale na szczęście jakieś jego części uchowały się na różnych nośnikach. Przeglądając je natrafiłem na ten utwór i okazało się, że nagrana wersja z muzyką jest… po prostu słaba. Wiesz, jak człowiek zaczyna muzykowanie to zachwyca się wszystkim co nagra, ale kiedy spojrzy na to po latach, z dystansem i nabytym doświadczeniem, to stwierdza, że wstydzi się sam siebie (śmiech). W tym przypadku zachowała się jednak także oryginalna ścieżka wokalna Darrina bez muzyki. Postanowiłem więc jej użyć i dograć na nowo muzykę. Sama kompozycja melodyjnie czy strukturalnie nie różni się od pierwotnej, zostało to po prostu jeszcze raz nagrane, tak jak należy. Uznaliśmy, że fajnie to będzie wydać pod szyldem dwóch zespołów: muzyka Noise Gate Production, słowa i wokal Darrin Huss (Psyche).
A wolisz pracować sam, czy lubisz dopuszczać do procesu tworzenia kogoś z zewnątrz, kto ma inne spojrzenie na Twoje pomysły?
Lubię pracować z kimś, bo to zawsze jest jakieś wielopoziomowe spojrzenie na to co powstaje, wymiana myśli, pomysłów. Jeśli pracujesz grupowo, to każdy też posiada jakieś umiejętności – jeden jest lepszy w rejestracji utworów, drugi jest lepszym instrumentalistą, ktoś inny pisze ciekawe teksty itd. Z takiego połączenia myśli, burzy mózgów, wymiany energii i doświadczeń zrodziła się niejedna świetna płyta. Zdecydowanie wolę więc pracować kolektywnie, nawet jeśli oznacza to jakieś kłótnie, spory. Dopóki są one kontrolowane, to wszystko jest, wydaje mi się, OK. „Saligię” robiłem całkowicie sam i odkryłem, że i taka forma pracy ma swoje plusy. Z jednej strony brakowało mi tej kolektywności, ale z drugiej sam sobie byłem sterem, żaglem i żaglówką; sam decydowałem, co i jak jest nagrane, w jakim czasie itd. Nie byłem uzależniony od drugiej osoby. Tak więc każda forma ma plusy i minusy, ale jeśli mam wybierać – stawiam na kolektyw. Skupiam się teraz nad tym, żeby znaleźć ludzi zainteresowanych wspólnym muzykowaniem, więc jeśli są jakieś chętne osoby czytające ten wywiad to zapraszam i zachęcam do kontaktu.
Nie jesteś nowicjuszem na polskiej scenie electro. Historia Noise Gate sięga bodaj 2000 roku. Potem przerwa, i powrót. Jak to jest: być i wrócić?
No nie jestem, a z drugiej strony, paradoksalnie, jestem bardzo daleko od sceny, w jakiej sam muzycznie funkcjonuję. Ja naprawdę nie ma pojęcia o synth-pop czy electro jako takich, nie znam twórczości tych wszystkich zespołów, które moi koledzy wymieniają jednym tchem obok Depeche Mode. Muzyka, której słucham najczęściej to, poza DM, np. Recoil, Tangerine Dream, Massive Attack, London Grammar, Of Monsters And Man, a ostatnio, dzięki mojej partnerce, nawet Rammstein, którego Ona jest wielką fanką. W przyszłym roku mamy w planach zobaczyć i Depeche Mode, i Rammstein; czeka nas fajny, szalony tydzień w sierpniu (Chorzów, Warszawa, Kraków).
Wracając do tematu… Nie było też do końca tak jak mówisz. Myśmy przez te ponad 20 lat nigdy nie zeszli ze sceny. Do roku 2008 byliśmy aktywni muzycznie, koncertowo. Noise Gate Production funkcjonowało wtedy pod nazwą CABARE+, którą z pewnych przyczyn musieliśmy zmienić (chodziło o zakończenie niezbyt korzystnej umowy z wytwórnią), potem muzykowanie zeszło na dalszy plan w związku z różnymi sprawami życiowymi (emigracja Michała do Irlandii, przyjście na świat naszych córek, jakieś zawirowania związkowe, życiowe, moja emigracja na Islandię itd.). Ale cały czas na swój sposób byliśmy, nagrywaliśmy jakieś pomysły na dyski, śledziliśmy to, co się działo i dzieje, z zamiarem nagrania kolejnego albumu.
Uprzedzając w tym miejscu, być może, pytanie o okoliczności późniejszego rozstania z byłym partnerem muzycznym… Wiem, że to zawsze ciekawi, jak są jakieś ploteczki, sensacyjki (śmiech), ale nie chcę teraz o tym mówić. Raz, że tak sobie postanowiłem, dwa – to nikomu nie jest potrzebne. Stało się i już, nie ma czego roztrząsać. W życiu są większe tragedie niż zmiana składu projektu muzycznego. Swoje zdanie na pewne tematy z tym związane oczywiście mam, ale pozwolisz, że zachowam dla siebie.
Pozostańmy przy powrotach…
I paradoksach, bo dwie przykre okoliczności obróciły się na dobre dla tego projektu i jego losów. Pierwszą była przywołana już awaria dysków, która „zmusiła” mnie do przejrzenia tego, co się uchowało, i odkrycia tych, wcześniej wspomnianych, szkiców. Przy okazji przypomniałem sobie wiele innych pomysłów, które też zapewne doczekają się realizacji. Drugą okolicznością była pandemia, bo usadzając nas w domu, z przerwą od pracy zawodowej, sprawiła, że pojawiła się taka swoista nuda, którą chcieliśmy czymś wypełnić. Modne wtedy stało się granie on-line dla ludzi zamkniętych w domach, zespoły dawały koncerty w sieci, udostępniały nagrania archiwalne i nowe, aby jakoś pomóc przetrwać psychicznie ten ciężki czas. My wpadliśmy na pomysł, że zrobimy live act, który będzie się składał ze starych utworów podanych w nowych wersjach, plus nowe rzeczy. Ponieważ zbiegło się to także z 15-leciem debiutanckiego albumu, stwierdziliśmy, że ostatecznie nie wypuścimy tego live actu, tylko stworzymy cały projekt pn. Re-Worked, co też miało miejsce. Nagrany materiał wykorzystaliśmy do stworzenia rocznicowego wydawnictwa [„Homophobia Re-Worked”], a także była to dla nas baza do wersji koncertowych zaprezentowanych podczas festiwalu FAME w Toruniu. Więc, z tym naszym powrotem, czy wcześniej – zniknięciem, to też nie taka oczywista sprawa. Raczej był to taki okres uśpienia.
Na ile to, jak mówisz, uśpienie, zmieniło samo Noise Gate Production?
Ogólnie, ja czasem miałem i mam wrażenie, że Noise Gate Production był i jest takim dziwnym tworem, po którym nie wiadomo czego się spodziewać. Raz nagramy Rain On My Skin – utwór, który, gdybyśmy byli zespołem działającym w innej rzeczywistości geograficznej, rynkowej i finansowej, przyniósłby nam pewnie miliony (śmiech); za chwilę znikamy na dłuższy czas, po to tylko, żeby na trzydniowym festiwalu znaleźć się wśród najciekawszych zespołów festiwalu wyprzedzając tych, którzy powinni nas zmieść jednym dźwiękiem ze sceny ze względu na dorobek, doświadczenie i popularność. Innym razem jesteśmy w stanie wydać utwór My Home Is My Castle z polską aktorką – Ewą Lorską, by potem się rozpaść jako duet i wydać album taki jak „Saligia”. Weź tu znajdź jakiś wspólnym mianownik… (śmiech). Nie ma! A to tylko wycinek, bo gdyby przywołać wszystkie perypetie, jakie były po drodze, zabrakłoby nam czasu na ten wywiad. NGP to naprawdę dziwny projekt (śmiech), ale kocham go jak własne dziecko…
Startowałeś/startowaliście w innych czasach, kiedy przemysł muzyczny nie był jeszcze oparty o social media, nie działał streaming. Widzisz zmiany na rynku muzycznym? Jest coraz trudniejszy, a może wręcz przeciwnie?
Ano, startowaliśmy w takich czasach, ale też nie do końca było tak, że nie istniały już narzędzia on-line. Powiem więcej – jako jeden z pierwszych polskich zespołów mieliśmy konto i dość sporą rzeszę fanów na takim zapomnianym już tworze internetowym jak My Space. Pamiętasz?
Oczywiście – w swoim czasie największy serwis społecznościowy do promocji nowej muzyki.
Pierwsza platforma, która miała posmak tego, co dziś jest normą. Mieliśmy też bardzo dobre liczniki na rosnącym wtedy w siłę You Tube (obecne nie są do końca miarodajne, bo skasowaliśmy stare pliki, które funkcjonowały tam w kiepskiej wersji i podmieniliśmy je na wersje HD, niestety tracąc przy tym tamte wskazania). Lata 2003-2008 to był dla nas naprawdę świetny czas, kiedy dzięki tej, nazwijmy to (w skali mikro oczywiście) „popularności” po debiutanckiej płycie [„Homophobia”] zagraliśmy na jednej scenie obok Alphaville, czy innych zespołach o uznanej wtedy i teraz marce: Common Dream, Black Tower, Beltaine Improved, The Magic Carpatian, Station One, Monstergod itd. Zagrany niedawno [2021] Toruń dołożył kolejne grupy i nazwiska: Wolfgang Flür, De/Vision, Covenant, Empathy Test, Psyche…
Wracając do samego rynku – nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi. Kiedyś wszystko było po prostu inne. Nagranie płyty to był wyczyn, wydanie jej – jeszcze większy. Teraz płyty nagrywa się w domu. Wraz z rozwojem technologii okazało się, że wiele rzeczy można zrobić samemu, na znaczeniu stracili tacy ludzie jak producent, realizator nagrań, manager, bo nagle okazało się, że wiele rzeczy, wcześniej niedostępnych z powodu np. kosztów, można zrobić „metodą” DIY. Coś, co wymagało fachowej wiedzy, da się zrobić stosownym oprogramowaniem, a ludzie niepotrafiący śpiewać mogą brzmieć jak Pavarotti – wystarczy kilka kliknięć myszką. Kolejne serwisy powodowały, że każdy mógł stać się swoim wydawcą, telewizją, managerem, ba! – zagrać nawet koncert on-line. Z jednej strony mamy więc powszechność dostępu i możliwości, z drugiej drastyczne spadła jakość nagrań, ta nazwijmy ją „artystyczna”. Mamy duży wybór, ale też, mam wrażenie, pewne przesycenie rynku, bo znowu: z jednej strony ta rewolucja przybliżyła publiczność do wykonawców, z drugiej spowodowała pewne jej [publiczności] rozleniwienie, brak szacunku do twórczości (na zasadzie – po co płacić, jak mogę mieć za darmo). Myślę, że wszystko ma swoje dobre i złe strony, wady i zalety. Jedno jest tylko pewne – jeżeli nie możesz walczyć z rewolucją, to się do niej przyłącz. Oczywiście można stać w opozycji do wszystkiego, być takim anty i alternative, tylko co to komu da? Na samym końcu jest i tak publiczność, i to ona weryfikuje czego chce słuchać, co oglądać i w jakiej formie. Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, widzę i zalety, i wady, i zagrożenia. Skutki, które są i pozytywne, i negatywne.
Masz wrażenie, że nasze media muzyczne, radia, zaniedbują muzykę elektroniczną? Że przebija się tylko to, co łatwe i rytmiczne, najlepiej w duecie i z żeńskim wokalem?
Ameryki nie odkryję mówiąc, że tak jest. Włącz sobie dowolną stację radiową i posłuchaj, co tam jest grane (pomijam stricte tematyczne radiostacje). W przestrzeni ogólnej leci coś, czego nawet nie potrafię określić. To chyba jej pop? Taka plastikowa papka, bez większego przesłania czy wartości: zwrotka, refrenik, zwrotka, refrenik, umc umc, melodyjka, bejbi aj lowju, melodyjka, koniec. Zobacz, kto w tym kraju robi tzw. kariery, i jak… Tu znowu wraca stwierdzenie, którego już użyłem: jest jak jest, i trudno, trzeba się w tym odnaleźć.
Na koniec wróćmy pamięcią do roku 2021, do FAME: potrafiłbyś podsumować jednym zdaniem wrażenia po festiwalu?
Jednym zdaniem? Świetny festiwal dla świetnych ludzi. A kilkoma zdaniami – przede wszystkim chciałem podziękować Robertowi i jego ekipie za zaproszenie; cieszy fakt, że nie zawiedliśmy, a nawet pozytywnie zaskoczyliśmy zgromadzoną tam publiczność. Jak zaczynaliśmy grać pierwsze dźwięki Intro to na sali połowa krzeseł świeciła pustką, kiedy kończyliśmy – sala była pełna, a my wywołani do bisu. To chyba można być zadowolonym i mieć poczcie zwycięstwa. Zresztą to, co potem usłyszeliśmy od ludzi, jednoznacznie mówiło, że było lepiej niż świetnie. Przygotowaliśmy się do tego występu i od strony muzycznej i wizualnej, za która odpowiadał nasz dobry duch, który jest z nami od lat – Marcin ‘Cywil’ Cywiński. Zmartwiła mnie informacja, że w 2022 roku FAME nie było, ale może festiwal wróci w 2023 lub 2024 roku. Jestem w kontakcie z Robertem, padają czasem w rozmowach jakieś pomysły. Szkoda by było, żeby tak fajnie zaczęta idea miała przepaść. Wiadomo, że były niedociągnięcia itd., ale to grzechy wieku dziecięcego, na których takie projekty zawsze się uczą i zdobywają doświadczenie. Dla mnie osobiście była to też świetna przygoda, możliwość poznania super ludzi.
Dziękuję za rozmowę