Pierwszego dnia mieliśmy jeszcze ambitny plan, żeby zobaczyć i posłuchać wszystkich, których tylko się da. Drugiego ten entuzjazm nieco ustąpił, a trzeciego omijaliśmy już potencjalne pułapki. Tych okazało się kilka, szczególnie, gdy trafialiśmy na playback show, co nie było nawet jednoaktowym wybrykiem. Nie było w tym roku wybitnych wokalistek i wokalistów, za perkusją częściej chyba zasiadały w tym roku kobiety, i w ogóle wszyscy zdawali się grać na równych zasadach. No, może poza jednym raperem, którego zegarek odmierzał chyba inny czas.
Wymyśliłem łącznie 24 powody, które poskładały się na mój OFF line-up 2023. Nie był to stuprocentowy strzał, ale – po kolei.
OFF otwierała Aljas, jednak takie występy zostawiam koneserom gatunku. Przyznaję – nie widziałem całego koncertu, ale ani Święta Betsy, ani duet z Frankiem Warzywa nie złapał. Inaczej Ta Ukrainka, którą praktycznie od wejścia na główną scenę odebrałem bardzo pozytywnie, wsłuchując się w zapodawane z wdziękiem „hymn introwertyków” (J*** melancholia), czy Rasta. Staram się zawsze wpaść na wszystkich przedstawicieli młodej polskiej fali (a nawet fal), dlatego sprawdziłem jeszcze formę wrocławskiego kolektywu Yann (na TTent). Żywa reakcja na podbite gitarami rapowanie w Autodestrukcji, czy powtarzane na koniec „czemu robię sobie na złość” (Źle się czuję) – ogólnie na plus.
Kolejne podzielone koncerty to post-punk-wave’owy skład Biały Falochron oraz Hubert. Ci pierwsi mogli się podobać (Jem trzeci dzień to samo, czy nowe Po co oni gonią mnie), bo muzycznie wpadają w popularny u nas nurt nieco pastiszowych zespołów post rockowych. Trochę podobnie Hubert, który przypomniał PKP, czyli numer z pociągu, i albumową wersję Ostatni raz. Równoległy świat przemawiał na podobnym poziomie. W innym grali RAT KRU, którzy z głównej, niczym starzy dyskotekowi wyjadacze porywali i kołysali widownią (Hordo). Ponieważ jednak widziałem duet niedawno, był to tylko krótki przystanek przed projektem Koń, którzy (tu bez zdziwienia) zaliczyli fenomenalny występ. Tak działa doświadczony, nieprzypadkowy skład. Pierwszoplanowy saksofon barytonowy, tu na przemian z basowym, a poza nim niepokornie galopujące syntezatory i pierwsza tego festiwalu kobieta za właściwymi garami. Ależ to była moc! Koń grają z klasą, wciągając w swój specyficzny trans (Ekspansja, Antylopa), i właściwie mogliby odegrać cały album (zabrakło niewiele), pozwalając wyłapywać momenty bliskie Something Like Elvis, Morphine, czy Morświna.
Po Big Joanie obiecywałem sobie najwięcej, bo wymyśliłem, że będzie bez kompromisów, z wyraźnym punkowo-feministycznym manifestem, i „siła sióstr”, która rozleje się ze sceny. Londyński kwartet nie poniósł jednak wysoko, było zbyt płasko, bez złości, i manifest wyszedł raczej cicho. Nie sprawdziły się zagrane jako drugie Happier Still, czy późniejszy Today. Najmocniejsze punkty to Taut i Used To Be Friends; ten drugi z debiutu, który za mało był reprezentowany, i to moim zdaniem zdecydowało o temperaturze koncertu. I że Big Joanie (niestety) wypadły z mojego topu festiwalu.
Big Joanie nie do końca sprawdziły się na żywo, i to pomimo ekspresyjnej, grającej stojąco na perkusji Chardine Taylor-Stone, czy agresywnego, choć miejscami przygaszonego basu Estelle Adeyeri. Mogłem ze spokojnym sumieniem wpaść na Scenę Leśną, gdzie partie rozgrywał Wojtek Mazolewski w ramach Yugen2. Projekt, który sam w sobie jest ułagodzony i bardziej popjazzowy, nie wniósł wiele ożywczego powiewu i nie zadziało się na Leśnej więcej ponad rzetelne i radosne dźwiękobranie (Jestem jestem jestem, Miłość). A może po prostu trafiłem na ten przebojowy moment, w którym wokalistki – Bela Komoszyńska i Joanna Halszka – nieco stonowały muzyczny klimat? Upewniło mnie to, że wolę jednak Mazolewskiego w wersji impro. Lub bardziej kameralnie.
Zanim pobiegliśmy na Off!, dałem szansę underscores, ale był to raczej przelotny romans, po którym nie zostało wiele wspomnień (otwierające Cops and robbers, czy zagrane agresywniej Second hand embarrassment). Nie odrzucam one-person-show, ale takie wyzwania wymagają charakteru, którego tu zabrakło. W tym samym czasie scenę główną chłostali Off!, i było tam mocno i hałaśliwie, głośno i brudno. Off! przekrzykiwali moje myśli, choć nie mogłem nie odnieść wrażenia, że na swój sposób tegoroczna scena (albo pora) nie była do nich dopasowana. Może lepiej byłoby na Leśnej? To przekonanie, o niedopasowaniu scen pod artystów, będzie mi towarzyszyło przez cały OFF. Tymczasem sami Off! odegrali w całości swój ostatni album „Free LSD”, choć ja załapałem się dopiero od krótkiego L. Najbardziej ucieszyły mnie wściekłe Void You Out i Red White and Black. Takie hałasy są jak wizytówka OFFa.
Butch Kassidy to bez wątpienia czarny koń tej edycji, i jeden z trzech najlepszych koncertów pierwszego dnia. Dynamiczni, niepokorni, i niespokojni. Wskoczyli w biegu, przeciągnęli słuchaczy po strunach grzbietowych strunami własnych gitar. I nawet, jeśli w drugiej części lekko ten energetyczny, muzyczny cwał zamienili w bardziej rytmiczny tętent, zostawili po sobie świetne wrażenie (New Lit, Heath) i słusznie zmęczoną publiczność. Wygra ten, kto szybko sprowadzi Butch Kassidy do Polski na ich własny, klubowy koncert. A oni wpadli do piątki najlepszych setów festiwalu.
Z potrzeby spełnienia obowiązku rzuciłem uchem na kończącą występ Dreyę Mac, i był to stracony rzut ucha. Nie rozruszał mnie Gone (w TTent), choć zwolenników imprezy w stylu techno nie brakowało. Cóż, lepiej roztańczonych scen miało być na tym OFF-ie więcej, i na to się nastawiałem. O Pusha T nie napiszę, bo to jednak żadne wydarzenie, chyba, że mówimy o wyścigu headlinerów z najniższą frekwencją. Muzycznie – zło.
Nagroda za największe koncertowe zaskoczenie pierwszego dnia wpadła natomiast w ręce Special Interest. Nowoorleański skład (zazwyczaj kwartet, tu w wersji trzyosobowej) absolutnie zawładnął Eksperymentalnym, od pierwszego, wybuchowego Concerning Peace („Who gets offered the American dream? To O.D. on dope in a fascist regime”), poprzez Cherry Blue Intention, po kompletnie odjechany, szczekający w trio Foul. Tak wygląda bezkompromisowa, punkowa wściekłość na głosy Alli Logout i szarpiącej gitarę Marii Eleny, uzupełniona perkusyjną elektroniką i klawiszami (za nimi Ruth Mascelli). Co działo się w namiocie, w namiocie zostaje.
W ramach raportu: Melody’s Echo Chamber na Leśnej odprawiła bardzo słabe muzycznie, i jeszcze słabsze wokalnie show. Nie wiem, jak cały set, ale widziany koniec nie mógł go raczej uratować. Miałem cichą nadzieję na dobry zestaw, ale wyszła słabo przyrządzona uczta. Kolejni, Homixide Gang, są być może w trapie zjawiskowi, ale dla mnie jedynym zjawiskiem w TTent była kotłująca się pod dyktando DJ-a młodzież. Nie doczekałem wyjścia duetu, bo zajawione rytmy wystarczyły, a energię miałem jeszcze gdzie spożytkować. Nie w świecie równoległym, czyli na głównej, gdzie bawili wyluzowani i pełni pozytywnej energii Kokoroko. Przy ich muzyce, dla odmiany, można było porządnie zwolnić. Jeśli Homixide byli w oddaleniu czymś na kształt pokiereszowanego wehikułu czasu, to Kokoroko zaznaczyli swój ślad szczerymi, smooth jazzowymi rytmami. Dobre do słuchania i zabawy, z zespołem, w towarzystwie.
Pierwszy dzień zamknęliśmy na Gilla Band. Nie załapałem się na ich poprzednie OFF-owe wcielenie, Girl Band, ale doszły mnie słuchy, że było lepiej i surowiej. Frontman, Dara Kiely, przez większość koncertu wydawał się zaskakująco opanowany, a może tylko lekko oszołomiony głośnym przyjęciem. Bo Gilla Band, choć zagrali bez nadmiernych zwrotów i ekscytacji, to zrobili to na równym poziomie, i tak, że mimo późnej pory trudno było jeszcze trzymać pion. Zaczęli od Fucking Butter z debiutu „Holding Hands With Jamie”, po nim Lawman z jeszcze starszego repertuaru, ale w długim secie dominowały oczywiście utwory z „Most Normal”, z moim faworytem Backwash w zestawie. Koniec pierwszego dnia godny i z energią spadłą do zera. Moją. I tak być powinno.