6 września – dzień pierwszy
W piątek punktualnie o 19 na scenie Hockeysmith, która pisała o sobie „Kylie on acid”. Doceniam samoocenę, ale jeszcze bardziej doceniałem konwencję jej utworów. I choć frekwencyjnie OSF wyraźnie się dopiero rozpędzał, nie to zaburzyło jej występ. O ile Hockeysmith słucham z niekłamaną przyjemnością, bo wyobraźnia podpowiada nie tylko możliwy image sceniczny, ale próbuje uporządkować kombinację poklatkowanych obrazów (co zresztą widać w jej klipach), o tyle na żywo wszystko się rozpadło. Hockeysmith to oczywiście – muzycznie – nieślubne dziecko przełomu ostatnich dwóch dekad XX wieku, koncepcyjnie jednak, na żywo, nieprzekonujące. Poruszająca się po różnych gatunkach artystka aranżacyjnie i stylistycznie odwoływała się tym razem do imprez spod znaku rave. Toporna wizualizacja muzycznych wizji (ten…taniec?) raziła jednak dosłownością i nijak nie komponowała się z puszczanymi dźwiękami (gitara jest tu marginesem). W efekcie całość straciła. Straciły też tak fajne numery jak „Dare You” czy „Lonely Loving Me”. Może w innych okolicznościach przyrody, i tego, i niepowtarzalnych?
OSF ma tę (nie jedyną) zaletę, że nie zdążysz nawet wypić espresso w drodze na drugą scenę (w tym roku ECO). Jako pierwszy z polskich wykonawców rozgrywał swój set Bałtyk, który był totalną przeciwwagą dla podrygującej Brytyjki. Młody songwriter i outsider (jak pisał o nim Bartek Chaciński) w jednym, nostalgicznie czarował publiczność lirycznymi, subtelnymi kawałkami. Na płytach z towarzyszeniem innych instrumentów, tu zaprezentował się w wersji na gitarę i głos. Jak przystało na „selfwritera”.
Kawa przed kolejnym koncertem, bo na ten frekwencja wyraźnie już się zwiększyła. Jessica Pratt nieśpiesznie weszła na główną scenę Sali kameralnej, w towarzystwie Matthew McDermotta, z którym przez kolejną godzinę stworzyła oniryczny spektakl na gitarę i zestawy klawiszowe. Trzeba przyznać, że w tym zestawie to jednak McDermott potęgował swoim akompaniamentem emocje, ożywiając nim niewesołe przecież kompozycje Pratt. „Poly Blue”, „As The World Turns”, „This Time Around” (z nowej płyty), ze staroci „Wrong Hand”. Było pięknie. Można odnieść wrażenie, że skupienie Pratt przeniosło się na i tak bez reszty zasłuchaną publikę. W skupieniu się też rozeszliśmy.
Duża zmiana, bo na drugiej scenie koncert rozpoczynał gorzowski duet Orzeł i Reszka. Z nimi więc wpadliśmy w synthpopowe brzmienia, znane z ich jedynego, dobrze ocenianego albumu. Zasłużenie, bo to królestwo syntezatora, raczej oszczędne, ale zawsze melodyjne. Dużo przyjemności z kołysania się do „Posążka” czy powtarzania refrenu w „Zrobię to inaczej”. I choć O&R czerpią garściami ze sprawdzonych aranżacji (także polskich, i nie tylko muzycznych, ale też wokalnych), ich propozycja nie podlega negocjacyjnemu odrzuceniu. No i, w pewnym sensie supportowali festiwalowego headlinera (sic!)
Były obawy, czy podczas koncertu Courtney Barnett będzie czym w Sali NCPP oddychać. W końcu przyjechała artystka wyrazista, która nie redefiniuje muzyki spod znaku garażowego rock-folk-country-bluesa, ale nadaje im wszystkim autorskiego charakteru. „Sheryl na kwasie?” Nader wszystko jednak postać robiąca nowe w starym, dobrym stylu. Barnett gra z fantastyczną manierą gwiazdy rocka lat 90., i za to można dać się pokroić. Moim zdaniem organizatorzy powinni po jej koncercie sprzedawać klepki z sali kameralnej NCPP, z wyrytą datą piątkowego występu. Australijka zagrała w Opolu 18 numerów, w tym nowe, bardziej introwertyczne („Hopefulessness” na otwarcie), „singlowe” („Small Talk”); sięgnęła też do początków („Avant Gardener”) czy wspólnego nagrania z Kurtem Vilem (akustyczne „Let It Go” na bis). I nie zapomniała o najnowszym, rewelacyjnym „Everybody Here Hates You”. Chciałoby się dodać: not this time, ale wystarczy samo „We’re gonna tell everyone it’s okay”. Było zdecydowanie więcej.
Dzień pierwszy zamknął dj set Hockeysmith, bardziej zrównoważony, świetnie przywołujący klubową atmosferę UK początku lat 90. Tym razem bez zbędnych „ozdobników”.
7 września – dzień drugi
Drugi dzień Opole Songwriters Festival zaczął się od… muzycznego śniadania. Fantastyczna idea, takie samo wykonanie. Poranny (no, od godz. 11) posiłek z muzyką w tle był dawką takiego („pożywnego”) relaksu, na który warto się było zdecydować. Na żadnym większym festiwalu taka strawa, poza muzyczną, nie mogłaby być tak dostępna. Dopisane po stronie dużych przyjemności.
Muzycznie dzień ten otworzył Mistrz Janerka z żelaznym i jak zawsze mocnym setem, złożonym głównie z „Historii Podwodnej” (m.in. „Lola”, „Jest jak w niebie”), repertuaru Klaus Mittfoch („Ogniowe strzelby”, „Ewo, rewo i ja”, „Strzeż się tych miejsc”), czy takich kawałków jak „W naturze mamy ciągły ruch”. Chciałoby się powiedzieć: i kto tu jest headlinerem? Żałowałem tylko, że nie było sposobności, by posłuchać na żywo czegoś nowego (nawet „Wanny…”), bo Lech Janerka mógł na nas przećwiczyć te nowe, mało znane lub nieznane, albo po prostu jeszcze nie ograne numery z zapowiadanego i wyczekiwanego albumu.
Przeskok przed namiot na songwriterski projekt Huskie i Star, czyli rodzinny duet Myszorów, którego spokojnie płynąca muzyka pozwoliła na wzięcie głębszego oddechu przy kolejnej kawie. Powrót do kameralnej. Westerman. Wyjątkowo sympatyczny z niego gość, zaskakująco kontaktowy jak na smutek, jaki w słowach niesie. Na OSF wystąpił bez zespołu, wyłącznie w towarzystwie swojej gitary, a w jednym numerze z akompaniamentem pstrykających palców („nigdy wcześniej tego nie robiłem”). Doskonale odbiera się tak świadomych wykonawców, tym bardziej, gdy oprócz talentu i głosu chowają w zanadrzu potencjalne przeboje (singlowy „Confirmation”, zostawiony na koniec). A było i „Easy Money”, i „Mother Song”. Widać było zaskoczenie, że wiele osób zna jakiś tam wycinek jego twórczości, a reszta tak pozytywnie go przyjmuje. Wiem, że można by tak jeszcze stać i wciągać wszystko, co dotąd skomponował. Tymczasem chwilę przed końcem regulaminowego czasu Westerman zszedł ze sceny. Nic nie mówiąc. I już na nią nie powrócił, mimo nawoływań i długich owacji.
Podczas występu Westerman pozdrowił ze sceny Arlo Parks, ponad godzinę później Parks odwdzięczyła mu się tym samym. Ich koncerty rozdzielały na ECOStage młode rodzime, gdańskie Kwiaty, na przemian grające melancholijnie, to znów uderzające w mocniejsze rockowe struny. I o ile w energetycznych numerach prezentują się bardzo obiecująco, o tyle ballady wydają się jeszcze czekać na dopracowanie. W całości – dobrze.
Scenę kameralną tegorocznego Opole Songwriters Festival zamykała w tym roku młodziutka Arlo Parks, artystka z pełnowymiarową płytą w zakładce „zapowiedzi”. Amerykanka złożyła więc w Opolu set z tego, co już nagrała, z dodatkiem dwóch nieogranych wciąż numerów. A na bis, jako publiczność, mogliśmy wybrać dodatkowo to, co jeszcze raz chcielibyśmy usłyszeć. Padło oczywiście na „Colę”, bo to jednak utwór promujący. Parks z zespołem zaserwowała nam kawał fantastycznego, radosnego soulu i r’n’b, to kołysząc się, to tańcząc na małej scence NCPP. „Super Sad Generation” – bądźcie gotowi na nowy głos młodego pokolenia (nowego pokolenia?).
Zamknięcie drugiej sceny 8. edycji festiwalu przypadło człowiekowi w kapturze – Januszowi Jurdze, który zamienił ECOnamiot w istny “trans-tent”. Trafione zwieńczenie obu dni.
Roman Graftmann Szczepanek, dziękując przed występem Arlo Parks wszystkim przybyłym na tegoroczny Opole Songwriters Festival przyznał, że jak co roku nie było łatwo. Że frekwencja jest wprawdzie lepsza, ale sam festiwal wymaga promocji (do końca dostępne były bilety). A to przecież fajna i kameralna impreza jest, i dobrze, by nadal była. Wyraził przy tym obawy, czy uda się zorganizować kolejną edycję (czym dał wyraźny sygnał, by iść i głosić dobrą nowinę), ale też nadzieję, że jednak tak. I jej się trzymam.
Suplement
Chciałbym, żeby problem OSF był tylko kwestią nienajlepszej promocji, a nie wizytówki samego miasta, bo przecież rokrocznie magnesy są mocne, a w tym roku było ich nawet więcej. Bo dla takich postaci jeździ się przecież na koniec świata. Być może Opole ma pecha, że jest „tylko” Opolem, co i tak z punktu widzenia wydarzenia muzycznego nie może mieć żadnego znaczenia. Nie do końca trafione było też – choć żartobliwe, a marketingowo chwytliwe – odwołanie do innych, dużych imprez. Hasło „Też mamy swój Oppelner”, skądinąd fajnie skrojone, jest mylące i może być odczytane za podszyte kompleksami. A tych być nie powinno, bo w jakości, a nie ilości siła, co zresztą podkreślają sami organizatorzy (“stanowimy świetną alternatywę dla dużych, plenerowych festiwali”). Nie tylko dlatego, ze Opole nie przeżyłoby nalotu dziesiątek tysięcy festiwalowiczów, ale ze względu na serce, ducha i charakter festiwalu. Bo jego organizacja, klimat i kameralność czynią z niego (paradoksalnie dla wydarzenia muzycznego z takim line-upem!) krajowy ewenement. Atutów jest nadto – od różnorodności artystycznej począwszy (mimo wspólnego, songwriterskiego mianownika), na świetnej realizacji technicznej (doskonałe nagłośnienie) skończywszy. Idealne miejsce cyklicznych, muzycznych spotkań.
Drugiego dnia przed wieczornym setem koncertowym organizatorzy zaprosili na dwa panele dyskusyjne (lista gości: Tomasz Lipiński, Jarek Szubrycht, Paweł Jóźwicki, Krzysztof Ostrowski i Dariusz Dubina). Warto mieć na uwadze!