„Out Of The Night” to nie tylko zestaw klasycznych w strukturze kompozycji heavy-hard metalowych. A muszę przyznać, że na takie się zasadzałem. Słuchając płytowego debiutu Sick Saints trzeba trochę oderwać się od image’u grupy i jej scenicznego anturażu. Jednocześnie trzeba otworzyć uszy na wszystkie aranżacje, w których aż kotłuje się od rock’n’rollowych kolaży. Bo na płycie – przeciwnie do koncertów Sick Saints – muzyka jest bardziej okrzesana, a najwięcej w niej, być może paradoksalnie, echa lat 90. Poza początkiem, w którego szybkim tempie znajdziemy najwięcej melodyjnego rock-metalu, czyli elementów spod znaku NVOBHM i oczywiście glam w typie Kiss. Już w otwierającym album utworze tytułowym jest i melodyjnie, i z drapieżnym zacięciem. Jeśli solówki – początkowo raczej w tle, a nie na ekspozycji. To oczywiście tylko jeden z zabiegów, bo takim samym będzie uwalniany wraz z krzykiem „nieśmiały growling”. Słychać dobrą zabawę stylem, ale daleko jej raczej (na szczęście) od pastiszu, choć Sick Saints opierają się z grubsza na nim.
W I Don’t Give a F***k perkusja nadaje piosence ton. Jest heavymetalowo, bardziej w duchu lat 80. Happy Again mógłby być singlem, choć nie do końca wizytówką. Dwugłosy przypominające Alice In Chains i amerykański hard rock końca wypadają świetnie, choć stoję na pozycji, że mogłoby być o ton ostrzej. Ale, to w końcu piosenka miłosna. The Trial prowadzi nas gdzieś między RHCP i Black Sabbath, a jednocześnie przypomina, jak brzmiał funkujący hardrock lat 90. Oba utwory wychodzą na najmocniejsze punkty albumu.
W Down the 69 zawodzi niepotrzebna końcówka, która brzmi jak doklejona, tym bardziej, że zaraz wpada thrashowe Into the Pile. Mamy więc galopujące zagrania perkusji i przerywnikowe riffy, i oczywiście podwójny wokal. Na koniec pojawia się… nie, nie ballada w stylu Everybody’s Got A Broken Heart z ich EP-ki z 2022. Bo tych Sick Saints tym razem nie załączyli. Jest za to Walking Away, znowu trochę podpadające pod grunge. Z metalową perkusją i gitarą prowadzącą, i tempem, które zostaje tu kilka razy połamane.
Od debiutanckiej EP-ki Sick Saints minęły trzy lata, i nie były to lata stracone. Jeśli tak ma wyglądać progres krakowskiego brutal glam bandu, to podpisuję się pod nim. Płyta jest dopracowana, słychać, że Sick Saints zeszli ze sceny i zaczęli tworzyć na poważnie. A że zmiksowali swoje brzmienie ze wszystkich inspiracji, które im łażą o głowie? To tylko dobrze o nich świadczy. Ja to kupuję.