Poprzednio Crime & The City Solution odwiedzili Polskę w roku 1988, dając kilka koncertów w ramach trasy po krajach za żelazną kurtyną. Dla zespołu możliwość wystąpienia w tej części Europy była wtedy egzotycznym przeżyciem, choćby ze względu na to, że – jak przyznali w krótkiej rozmowie z nami – częściowo rozliczali się w barterze.
Muzycznie, scenariusz trasy History of Crime przebiega tak samo, a muzycy rezerwują sobie niewielkie pole na improwizacyjne odskoki, głównie przy takich utworach jak obie części The Last Dictator (II i IV). Zespół wchodzi na scenę z bardzo mocnym akcentem, intonując wolno snujące się All Must Be Love (z fenomenalnego „Shine”), po którym przechodzi do szaleńczego Keepsake („The Bride Ship”). Od początku Simon Bonney wprowadza nas w świat skomplikowanych relacji międzyludzkich i innych opowieści dziwnej treści (The Bride Ship), a jego orkiestra rytmicznie i hipnotycznie podkreśla co ważniejsze słowa, i sentencje. Jak grać inteligentnie, a przy tym utrzymywać dość osobliwie rozrywkowy kontakt z publicznością? Tu wszystko jest pod kontrolą, nawet jeśli na takie nie wygląda, bo kiedy wkrada się (a w Łodzi wkradła) niedoskonałość w zgraniu, muzycy potrafią to z gracją zatuszować, niczym miejsce najdoskonalszej ze zbrodni. I zaraz potem tańczymy w rytm lekko wydłużonego, ale zawsze przebojowego I Have the Gun („Paradise Discotheque”).
Koncert w każdym kawałku absolutny – od Free World, Six Bells Chime, Steal to the Sea, On Every Train, po „bisowane” The Dolphins and the Sharks. I to wspaniale, że Crime wrócili, byle tylko nie kazali na siebie czekać kolejnych dekad. Słyszy Pan, Panie Bonney?
Występ Crime & TCS, a także kolejny, Barry’ego Adamsona, obnażyły niestety poziom artystycznej ignorancji części publiczności dnia trzeciego. Można zrzucić to na karb innej artystycznie wrażliwości (sic!) – w końcu nie każdy musi zrozumieć twórczość przywołanych, niemniej po dwóch wyrazistych i zrównoważonych stylistycznie, trzeci dzień na scenie Wytwórni był najbardziej zróżnicowany. W tak złożonej rzeczywistości nie odnajdują się łatwo weekendowi miłośnicy muzyki, którym, na szczęście, nie zawsze udawało się (bo jednak zdarzyło) sfermentować powietrze.
Ladies and Gentleman, przywitajmy na dużej scenie (przez chwilę jeszcze przyszłego) Człowieka ze Złotym Uchem. Oto Barry Adamson!
Podczas spotkania w ramach Soundedit Q&A, Adamson wiele opowiadał o słyszeniu muzyki, inspiracjach i tworzeniu. Jak widzi to w praktyce – udowodnił właśnie ze sceny. Jego występ był tym razem formą one-man-show, I to bez użycia żywego instrumentu (czyli u Adamsona – gitary), na co artysta zdecydował się na krótko przed samym występem. W efekcie, pozbawiony instrumentalnych atrybutów Adamson wyglądał na obszernej scenie jak dyrygent pochowanej w głośnikach orkiestry. Krótki to był set, zagrany na chwilę przed uroczystością wręczenia soundeditowej nagrody. Barry rozpoczął Jazz Devil, a zakończył Civilization. Przez cały występ elegancko tańczył i czarował, ale taki też dobrał na ten wieczór repertuar. Jak można inaczej podejść do Come Hell or High Water (z „As Above So below”) czy Straight ‘Til Sunrise („Back To The Cat”)? Adamson dowiódł, że sceniczną magię można stworzyć jednoosobowo.
Po Barrym, ostatni wieczór Soundedit rozwijał się już w zupełnie odmienne muzycznie rejony, tak samo, a nawet i mocniej wyczekiwane. Na mniejszej scenie mieli się bowiem pojawić Anieli – jeden z najbardziej elektryzujących duetów w scenicznym kwartecie. Duet, o którym w 2022 roku napisano już chyba wszystko, a który mierzy się teraz ze swoim scenicznym głodem. Mój został już zaspokojony w pierwszym utworze koncertu, czyli Czego nam brak. I jak tu przeżyć resztę koncertu, kiedy najbardziej wyczekiwane nagranie właśnie go otworzyło? Na szczęście w przypadku Anieli spójność to słowo-klucz, dzięki któremu w praktyce każdy z zagranych utworów z debiutu „Blask” mienił się podobnym, ale w żadnej mierze nie odbitym (nomen omen) blaskiem. Co więcej, były i takie, które zyskały (Mów do mnie mów). Z najbardziej zapamiętanych? Wprost fantastyczne Poświt i Pełnia, rozkoszny Blask, oraz najbardziej zaskakujący i poruszający, mimo tylu lat, Harry. Niejedne wie, jak na żywo nam tego bardzo brakowało… Zespół wypadł znakomicie, ale warto przypomnieć, że nie tworzą go przypadkowi muzycy. Do tego śpiewająca Joanna Prykowska, która pomimo niepełnej wokalnie dyspozycji, ani razu nie odpuściła. Taki charakter. Koncertu.
Kto chciał, i kto najbardziej czekał, mógł i musiał dać się porwać kolejnemu wykonawcy sobotniego Soundedit. Jeśli mierzyć nomenklaturą festiwali, pewnie należałoby uznać Leftfield za headlinera. I choć moi ostatni prywatni headlinerzy właśnie zeszli z mniejszej sceny, na dużej pojawili się właśnie oni – jedni z pionierów electro progressive house, dziś z połową tamtego składu, czyli Neilem Barnesem z towarzyszeniem. Podczas koncertu w łódzkiej Wytwórni Leftfield, będący w trasie This Is What We Tour, promowali niewydany jeszcze album „This Is What We Do” (na ścianach klubu można było poprzez kod QR zapisać się na preorder), i z niego z złożyli przytłaczającą większość setu. Nie cofnąłem się jednak w czasie do okresu leftismu, przez co też nie odnalazłem tak dobrze w nowej propozycji (Acccumulator). Być może wpływa na to brak porównania z kompletną płytą, a może po prostu nie przemawia już do mnie propozycja w rytmie niezłego skądinąd Pulse. Leftfield mogli się podobać, stworzyli bowiem w Wytwórni klimat imprezy house lat 90., ale już w garniturze z poprawkami.
Podobne emocje zostawił po sobie przedostatni koncert Soundedit, choć w tym przypadku mieliśmy do czynienia z młodą artystką. Nie o przeskok pokoleniowy i stylistyczny tu jednak chodzi. Ania Leon nie weszła w koncert dobrze wokalnie (Chemistry, Przypadki), ale też muzycznie nie rozwinął się on na tyle przekonująco. Nie porwały przebojowe Łezki, także covery pozostawiły po sobie różne ślady – ten lepszy (Miłość Miłość), i jednak niewyraźny (Sweet Dreams). Tempo całego koncertu nie odpowiadało dynamice samej wokalistki, i niemal wszystko w trakcie jej występu wydawało się o jeden krok z tyłu. Byłem ciekaw jej występu, tego, jak potraktuje ją większa scena (choć zawsze klubowa). Poprawnych koncertów dla fanów gatunku mamy w ostatnich latach wiele, niektórym trzeba i pewnie warto dać jeszcze niejedną szansę.
W oczekiwaniu na zamykający festiwal zespół BOKKA można już było robić pierwsze podsumowania tegorocznego Soundedit. Mieliśmy też chwilę, by podbijać oczekiwania przed ostatnim występem, bo to jedyny przypadek tej edycji, kiedy dwa koncerty z rzędu odbywać się miały na jednej scenie Wytwórni. Przemeblowanie, próby dźwięku i lekko przesunięty w godzinowym lineupie koncert BOKKI mógł się rozpocząć. I zaczął, od How… It All Ends, bo na agendzie łódzkiego koncertu stał ich ostatni album „Blood Moon”, zwizualizowany księżycową atrapą nad sceną. To z ostatniego albumu zespół zbudował większość koncertu: od singlowego 900 (świetne na żywo), po No Counting Backwards czy Walk On A Wire. Ucieszyło fantastyczne Town Of Strangers (jedyne z debiutu), nieźle wypadł zagrany po raz pierwszy na żywo Apocalypse Afterparty, wykonany wspólnie z Anią Leon. Koncert, na bis, zamknął natomiast Secret Void (z „Life On Planet B”), jeden z kilku zaprezentowanych w nieco odświeżonej aranżacji. Zwyczajowo skryci pod maskami, na Soundedit BOKKA utrzymali z publiką kontakt „mówiony”. Wpływ księżyca? Możliwe, bo ci, którzy wytrwali do końca, nie mogli nie zostać pod wpływem ich muzycznego czaru.
BOKKA postawili kropkę na koniec tegorocznego łódzkiego Soundedit. Edycji, która na wielu płaszczyznach była bardzo udana i angażująca, jednocześnie eksperymentalna, innowatorska, znaczeniowo historyczna, a przy tym zaskakująco aktualna. Przede wszystkim jednak Maciejowi Werkowi z ekipą udało się zorganizować wydarzenie na poziomie, które dla nich samych może być już nawet trudne do wyrównania. Bo przeskoczyć się nie da.