Otoczenie
Zanim o muzyce, kilka słów o tzw. okolicznościach przyrody. Cala Mijas to pięć scen, z czego jedna usytuowana na samej plaży. Cztery z nich na powierzchni, która zapewnia, że obędzie się bez większych wzajemnie zakłóceń, choć pojedyncze zdarzały się w cichszych momentach koncertów (przy Tamino dobiegały do nas dźwięki DJ-skie). Przed główną sceną (Sunrise) tradycyjna fosa dla artystów, którzy chętnie z niej korzystali (Arcade Fire), ale która lekko komplikowała życie chcącym przemieścić się równolegle do sceny, a na drodze stał jeszcze jeden z drink barów, podobnie jak przy Victorii. Na Cala Mijas można popatrzeć na gwiazdy z bliska, z napojem w ręku. Sama strefa gastro ulokowana jest na i pod malowniczym wzgórzem, które nie do końca służyło za schron przed palącym słońcem, ale zapewniało przyjemny, międzykoncertowy chillout.
Organizacyjnie: bilety można było wymienić na opaski już dwa dni przed festiwalem! Liczni, cierpliwi i pomocni wolontariusze (musieliśmy o nich wspomnieć), pełna ochrona ze strony żandarmerii, która organizowała ruch w promieniu kilometra od miejsca wydarzenia, zamykając ulice i zapewniając sprawne przemieszczanie się czy parkowanie. Do tego, z kilku miejsc (m.in. pola namiotowego i publicznego parkingu) kursował na festiwal darmowy autobus; do Cala Mijas uruchomiono także specjalne połączenia z większych miast Hiszpanii. Wszystko, by świętowanie muzyki końca lata było pełne i niezakłócone.
Z ciekawostek (dla nas). Największe zagęszczenie przed bramkami na teren festiwalowy było ok. godz. 22. Raz – taki klimat, dwa – widać było, kogo najbardziej wyczekiwano. No i wiadomo było, za czym kolejka ta stoi. Piąta scena Cala Mijas, położona bezpośrednio przy plaży, była polem ekspresji dla początkujących zespołów rockowych. Jej druga strona, niczym równoległy świat muzyczny, służyła za otwartą imprezę (scenę) taneczną. Przez 3 dni plaża w La Cala de Mijas dosłownie tętniła.
Z różnych przyczyn zaliczyliśmy jedynie (aż?) pół festiwalu. Nie mamy jednak poczucia niedosytu. Między innymi za sprawą koncertów takich, jak Tamino. Jego set na Cala Mijas złożył się z ośmiu utworów, z jedynym Bedford, którego nie miałem okazji słyszeć na żywo (np. na tegorocznym OFF Festiwalu). Występ zaczął tradycyjnie od The Longing, zamykając również przewidzianym Habibi, którego wysłuchałem już z oddali, zajmując bliskie miejsce przed główną sceną. Przez cały koncert Tamino-Amir był wyraźnie pogodny i rozluźniony, podobnie jak reszta zespołu. Nie wpłynęło to w żadnym stopniu na formułę koncertu – wszyscy muzycy rozgrywali go najpiękniej – opanowani, w stu procentach obecni, i na pełnym skupieniu.
Siouxsie z zespołem zaczęła punktualnie, od Israel. Czekałem jej koncertu z tak szalenie dudniącym sercem i nienormalnie pulsującymi żyłami, że mogłaby zacząć od ciszy, a i tak stałbym w jej epicentrum. Ubrana na błękitno, w okularach, które zdjęła przed Kiss Them From Me, wybrała 12 utworów, w tym dwa z „Mantaray” (zagrany jako trzeci Here Comes That Day i kończący występ Into A Swan). Żadną miarą nie będę obiektywny w kwestii repertuaru czy wykonań (czasem wokal mógłby być lepiej słyszalny, ale po innych koncertach na Cala Mijas widzę, że jestem sobie winny, bo kto staje niemal pod samą sceną?). Siouxsie postawiła na „JuJu” (Arabian Knights, Spellbound, Sin In My Heart), najgłębiej sięgając do Hong Kong Garden, czy sztandarowego już Happy House. Rozpadłem się na kawałki przy batmanowym Face To Face, i był to mój punkt K tego koncertu. K, jak kulminacja, a przecież gardło ściskało mi przy każdej introdukcji. Setlistę uzupełniły Dear Prudence i Land’s End. Bardzo chciałem usłyszeć Cities In Dust, niestety znów wpadłem w pułapkę stonesowskiego You Can’t Always Get What You Want. Siouxsie Sioux nadal świetnie czuje scenę, jakby nie schodziła z niej ostatni raz te kilkanaście lat temu. Chętnie kokietuje publikę; dużo, a właściwie nieustannie tańczy i podskakuje, ruszając się tak, jakby znów były przynajmniej lata 80. Wciąż czuć też zrozumienie z Budgiem czy Severinem, których gra nadal zdaje się świetnie bawić. Godzina, która minęła zdecydowanie za szybko. Czasem tak szybko mijają marzenia, ale dobrze, że są.
Po koncercie Siouxsie nic już nie było takie samo, a w perspektywie wieczora byli jeszcze Arcade Fire. Zupełnie inny typ widowiska, kompletnie różne oblicze scenicznego show. Od introdukcji, podczas której muzycy Arcade Fire schodzili ze wzgórza wprost na scenę, było jasne, że rozpoczyna się szalony, taneczny spektakl, podczas którego będzie więcej niż gorąco. Zagęszczenie głodnego zabawy tłumu było tak duże, że dotarcie choćby do połowy było wyczynem. Arcade Fire – zaczęli od Age of Anxiety II (Rabbit Hole), a już przy trzecim Neighborhood#3, Butlerowi, który na własnej skórze sprawdził kontakt z publiką (podczas Afterlife), przydałaby się ostra wyżymaczka. Zamiast tego zespół w sile ośmiu postanowił wyciskać z nas, ile się da. Rebellion (Lies), Reflektor, No Cars Go (jedyne wejście z „Neon Bible”), The Suburbs. Na koniec Wake Up, zagrane z problemami technicznymi, ale tu po prostu nawet energia straciła… energię. Szczerze – nie pamiętam tak dynamicznego, granego w szaleńczym tempie koncertu. Huczna rockoteka w feerii dymu i świateł. Tak odpala się na festiwalu prawdziwe petardy, a okazało się, że czeka nas jeszcze przynajmniej jedna.
Tej na imię Idles. Brytyjczycy, z irlandzkim akcentem, wystąpili na scenie bocznej (Victoria), i pod względem obłąkańczego szaleństwa wznieśli się ponad Arcade Fire. Było bezkompromisowo, rażąco i odpychająco zarazem, a przy tym piekielnie surowo i na pełnym doładowaniu. W stylu XX-wiecznego super punk rocka. Od Colossus, poprzez Mother, Mr Motivator, I’m Scum, wykrzyczane gdzieś w połowie „F*** King of Spain”, Wizz, do wieńczącego ich wystąp Rottweiler. IDLES przeprowadzili nas niemal równo przez wszystkie cztery płyty, i było to klasowe zagranie. Oooo, na takie koncerty chcę wracać częściej.
Festiwal oficjalnie otworzyli (wydarzenie, bo na scenie La Caleta rozgrzewkę prowadził Buganvilia) muzycy z Sewilli. Na Sunset byli to Vera Fauna, którzy zagrali m.in. Voy Temblando i Martes. Nie wiem, jaki jest status grupy w samej Hiszpanii, ale na festiwalu część nagrań przyjmowano z naprawdę sporym entuzjazmem (pozdrowienia dla obsługi!). W upalny dzień muzyka kwartetu, balansując na granicy psychodelicznego pop rocka, nadawała się w sam raz. Na scenie Victoria pojawiła się w tym czasie Juicy BAE, wokalistka i artystka, mająca za sobą występy na Sónar, Primavera Sound, czy Lollapalooza. Próbowałem się przebić przez sztuczne, modulowane wokale, niechwytliwe, a być może ważne (wychodzi nieznajomość języka) melodeklamacje, ale było trudno. Szczególnie odróżnić i wgryźć się w poszczególne kawałki. Zakładam, że dla fanów.
Pod scenę Victoria wróciłem po Siouxsie, zobaczyć, jak wypada na żywo Baxter Dury. Brytyjski muzyk, poeta i performer snuł swoje opowieści w tradycyjnie jednostajnym tonie, brukując przy tym „fuckami” ścieżki na scenie. Usłyszeliśmy składny set składający się m.in. z Oi, Leon, Nissan czy I’m Not Your Dog. Na żywo Baxter z zespołem stanowi jedno, a jeśli dodamy do tego delikatne wokale grającej na klawiszach Madelaine Hart, całość staje się wyraźnie synth-popowa, przywodząc na myśl francuski elektro-pop z elementami czegoś, co można by nazwać poezją alternatywną. Ciekawe doświadczenie.