Wszedłem w proponowaną przez trio konwencję z małym oporem, uznając, że ich album to przede wszystkim propozycja dla miłośników starego, dobrego bluesa. I jest tak, i nie jest zarazem. Muzycy grupy Duch Delta podkreślają w wywiadach, że w projekcie tym łączą przekaz nowoorleańskich bluesmanów z folkiem, country i (łagodniejszą) muzyką garażową. I faktycznie, trzy pierwsze utwory albumu (Bez skrzydeł, Letni wiatr, Nie mam czasu) są typowym amerykańskim graniem, zaaranżowane według tradycyjnych recept bluesowych. Pierwszym, jakże miłym zaskoczeniem jest czwarty na płycie Surfer, w którym blues wydaje się być tylko elementem zgrabnie połączonych, gitarowych stylów. W kolejnych numerach znajdziemy dodatkowo trochę swingu, a przede wszystkim więcej mocniejszego, dynamicznego rocka (Węże, Armaty). I każdej kolejnej kompozycji wycieczki poza gatunek wyjdą tylko na dobre.
Choć zabrzmi to trywialnie, siła muzyki Ducha Delty tkwi w lekkości, z jaką jego muzycy splatają – nomen omen – duchy przeszłości, z ich młodszymi, nowoczesnymi duszyczkami. Co ważne, lekkość ta nie oznacza nonszalanckiej reinterpretacji tradycyjnych brzmień, nawet jeśli czasem wyjdzie zbyt przebojowo jak na blues. Z większości muzycznych konstelacji trio wychodzi jednak na płycie obronną ręką.