Korzenie Electronic Beats Festival sięgają Berlina 2001 roku, z którego dopiero 3 lata później wykluła się idea organizacji cyklicznego, transgranicznego wydarzenia. Wydarzenia w zamyśle łączącego ludzi, których, choć żyją w różnych częściach Europy, inspiruje podobna muzyka, sposób bycia i uczestnictwa w kulturze. Tym sposobem EBF stał się cyklem imprez, docierając po 2004 roku do Wiednia, Amsterdamu, później Bratysławy, Pragi, Budapesztu, a nawet na chorwackie wybrzeże Adriatyku. Elektroniczny music mobile rozwiózł po europejskich stolicach takich tuzów szeroko pojętej sztuki elektronicznej, jak The Prodigy, Faithless, Stereo MC’s, The Streets czy Groove Armada. I tylko w styczniu 2008, jedyny raz w historii festiwalu, edycja nie doszła do skutku, gdy choroba zmusiła Underworld do odwołania trasy, a tym samym – występu na praskim EB. Kilka dni przed festiwalem, z szacunku dla licznych fanów grupy, zdecydowano wówczas o odwołaniu całej imprezy, która ostatecznie odbyła się w następnym miesiącu. 14 listopada 2008 roku Electronic Beats powrócił do Pragi ze zdwojoną dawką.
Jedna sala, dwie sceny (oprócz głównej areny koncertów i bocznej konsoli didżejów, także scena radiowa) i prawie 10 godzin nieustającego rytmu. Koncerty artystów uzupełniane setami didżejów tak, by przez całą noc elektroniczny beat ani na chwilę nie ucichł. A ty, słuchając mixów lepszych lub słabszych dj’ów, tak naprawdę zastanawiasz się, czy aby przypadkiem nie trafiłeś na wielką dyskotekę, choć akurat w przypadku naszych południowych sąsiadów słowo to wąskim strumykiem przeciska się przez wąskie gardło. Zostawiając na boku przyporządkowania, elektroniczny event ma na pewno autorament dużego święta elektronicznej kultury.
Tuż po wprowadzającym secie The Fakes, główną scenę rozgrzewali Czesi z Cartonnage. Występ kwartetu, z przystrojoną w pióra i korale Vandą, choć ciepło przyjęty przez rodzimych fanów, nie był niczym poza próbą nawiązania do modnej dziś, wielobarwnej stylistyki. Poza tym, ledwie godzinę wcześniej otwarto drzwi festiwalu i siłą rzeczy trwała wewnętrzna organizacja, przez co zespół musiał częściowo grać do piwnego kotleta. Z drugiej strony, kto inny mógłby rozpocząć ten wieczór? Cartonnage okazał się więc dobrym pomysłem na wprowadzenie pierwszego stopnia napięcia. Koncert, mimo prób dynamizowania show przez dwie tancerki, trochę przepłynął przez palce, grupa zagrała głównie utwory z nowego krążka „Curiously Connected”, z francuskojęzycznym Patisserie na czele, dynamicznymi I Need Your Stereo czy Synthetique. Niestety, całym występem udowodnili, że wbrew przekonaniom wielu, granie dobrego elektropop jest sztuką. I Smell Danger to zdecydowanie, zdecydowanie za mało.
Kolejni, na głównej scenie, byli powracający z chwilowego niebytu Red Snapper, którzy przyjechali tu w zastępstwie Junior Boys. I choć weszliśmy w rejony zupełnie innych muzycznie pejzaży, zaproszenie ich było trafione. Bo, choć Ali Friend i zespół rozpoczęli od hipnotyzującego Snapper z „Reeled and Skinned”, niemal cały występ oparli na nowych kompozycjach z ostatniego „A Pale Blue Dot” (Lagos Creepers, Wanga Doll czy Deathroll). Nie znaczy to, że na godzinę scena zasnuła się awangardowymi, jamowymiimprowizacjami. Snapper zaserwowali trochę poukładanego i rytmicznego noise’u, klubowego jazzu połączonego nerwem funku, a nawet trip hopu. Połączone, orbitowały gdzieś wokół Masady czy nagrań CNQ, chyba głównie za sprawą młodego narybku w osobie Toma Challengera. Londyński kwartet powrócił w świetnej formie i wzbogacił elektroniczne przestrzenie Veletrzni Palace żywiołowymi wariacjami na klarnet, saksofon i kontrabas. I zrobił kolejny krok w stopniowaniu napięcia przed tym, co miało się na scenie zdarzyć już niedługo, i co było wyraźnym zderzeniem stylów. Nie doszło do niego jednak od razu – po godzinie na boczną platformę wskoczył czeski dj radiowy Josef Sedlon. Jego miksowanie nie było jednak najszczęśliwszym intro dla Hercules and Love Affair.
Gdy przed koncertem zapytałem Andy Butlera o świadomość bycia najbardziej pożądanym zespołem koncertowym tego roku, zaśmiał się. Lecz dałbym głowę, że „Nie wiedziałem” wypowiadał podpuszczając mnie, bym na własne oczy zobaczył tego wieczoru odpowiedź na to pytanie. Występy H&LA w krótkim czasie obrosły legendą, która wykręca wyobraźnię czytających (szkoda maltretować zmysły wpatrując się w filmiki na You Tube i pokrewnych), poprzez nią rozpala trzewia, a po skosztowaniu smakowicie uzależnia. Niewielu tak lekko utrzymuje publiczność w ciągłym pulsie muzyki; tu odbywa się to za pomocą odpowiednio dobranej mikstury: dwóch wokali – zaproszonej do projektu Kim Ann Foxman oraz elektryzującej, transseksualnej Nomi Ruiz, uzupełnionych (lub czasem uzupełniających) dwuosobową sekcją dętą i rytmicznym, mięsistym basem. Hercules and Love Affair rozgrzewają do nieprzytomności publiczność przy takich asach jak Hercules Theme, Athene czy Raise Me Up. Są żywym dowodem na to, że jednym, pozornie archaicznym krążkiem można przewietrzyć współczesną scenę elektroniczną i przenieść ducha nowojorskiego disco lat 70. w dowolny zakątek świata. I jeśli wydaje się wam, że na żywo widzieliście już wszystko, spieszę ze sprostowaniem. Bo nawet doskonałe Blind, bez wokalu Anthony’ego, na koncercie prowadzi tłum ślepo na smyczy.
Po północy, w tle kolejnego didżejskiego setu, tłum przed sceną gęstniał mocniej i mogę zaryzykować, że równo z nim wzmogły się kłęby tych i owych oparów. Mimo, że to jej kolejna wizyta w Czechach (samą Polskę wizytowała w tym roku czterokrotnie), miała być główną gwiazdą praskiej edycji EBF. I była. Czy największą? 2008 to jej rok, przez co pytanie o „Roisin Murphy, wokalistkę nieistniejącego zespołu Moloko”, zmienia się w „Roisin… hmmm…z jakiegoś zespołu?”. To oczywiste przejaskrawienie, choć obrazuje błyskawiczną transformację czołowej wokalistki w pierwszą damę, nie tylko tanecznej sceny.
Po nie do końca udanym występie na Open’Er, na EBF było na szczęście inaczej – przearanżowany repertuar wymusiła konwencja festiwalu i nieco przebudowana sekcja rytmiczna. Set był bardziej agresywny i surowy, acz niezmiennie taneczny. Otwierające Overpowered wznieciło ognistą wrzawę; rozpoczął się oczekiwany przegląd szafy i osobowości Roisin, niczym z siedmiu wcieleń Doktora Lao. I tylko, raz za razem, z zaplecza wyłaniała się „szatniarka”, zmuszona posprzątać rozrzucane lub dostarczyć nowe szaty i rekwizyty, do You Know Me Better, Let Me Know, Checking On Me, I Can’t Help Myself, Primitive, czy finałowego, przepysznego jak zawsze Ramalama. Roisin, po swojemu, prowokowała i dominowała: zwodziła ściśle dopasowaną bluzką, przeobrażała w lamę lub pozwalała opleść ciało dwóm walczącym kukłom. Pod koniec, zwyczajowo, pokazała chórkowi jego miejsce kilkoma wytrenowanymi ciosami. Opadła kurtyna, a wraz z nią kolejna, doskonała odsłona cyklu „Roisin Murphy na żywo”. Nieznacznie poza wyznaczony czas.
Wnętrze praskiego Pałacu Targów wyraźnie zamieniało się w ambientową dyskotekę – dla części ludzi impreza dopiero teraz się rozkręcała, innym bliżej było do izby wytrzeźwień. Stąd też trudno jednoznacznie podsumować koncert The Orb. Oczywiście o tym, że Alex Paterson z kolegami klasyką ambient house są, przypominać nie trzeba. Odnoszę jednak wrażenie, że tym razem Dr. Alex wpuścił na scenę za dużo dubu kosztem house’u, przez co zdusił klimat swych „klasycznych” kompozycji. Pomógł w tym z pewnością D’Eric Von Bat, swoim scenicznym zachowaniem odzierając kolejne kawałki ze skórek klubowej psychodelii. I choć nie zabrakło takich numerów jak Little Fluffy Cloud czy Loving You, skądinąd wciąż znakomitych, z całego setu można było wyciągnąć więcej, także w formule wizualnej.
Na polu walki bocznej sceny pozostał jeszcze didżejski set ostatniego didżeja w zestawie praskiego EB, francuskiego Mr Oizo. Ten jednak musiałem odłożyć na później (o czym szczerze i ze szkodą donoszę). Minęła godzina trzecia, a podróż powrotna do Polski i tak zapowiadała się na wyczerpującą.
Electronic Beats Festival nie konkuruje z europejskimi festiwalami dużego formatu. Jego jednodniowa edycja jest realizacją zamierzeń organizatorów – jednego, choć szeroko rozumianego gatunku muzycznego, gdzie line up nie podlega wyborowi „albo-albo”, a wszystko utrzymane jest w formule doskonałego, kosmopolitycznego party, z zachowaniem lokalnego akcentu. Nie bez znaczenia jest fakt, że otrzymujemy maksimum muzyki za minimalną cenę. Trzeba przyznać, że w każdej postaci festiwal spełnia się znakomicie i gwarantuje wyśmienitą, multimedialną ucztę, na płaszczyźnie muzyczno-kulturowej. Warto przybyć, uczestniczyć i przeżyć.
Jest jeszcze dobra wiadomość. Ralf Lülsdorf, dyrektor muzyczny festiwalu, zapewnił mnie, że jeśli tylko EBF będzie mile widziany w kolejnej ważnej dla nich, jak podkreślił, metropolii już 2009 roku elektroniczny mobil trafi do Warszawy. Rozmowy trwają, a my, obok Free Form Festiwal, być może będziemy mieli okazję do celebrowania kolejnego muzycznego święta.