“Diabeł” zaczyna się jak ścieżka dźwiękowa remake’u horroru klasy C, choć w tej konwencji odnajdzie się dopiero Potwór, na którego ramionach płonąć będą głowy rodziców. Non stop. Sam album otwiera się jak tradycyjny zamek do drzwi (marki Gerda), które Bąkowski rysuje w głowach słuchaczy. Pamiętając jednak jego hermetyczne, zindywidualizowane teksty z wcześniejszych projektów, można założyć, że te znajdują się raczej w głowie autora. Bąkowski sprawnie uchyla je, jednak nie za szeroko, żeby nie móc zatrzasnąć interpretacji i domknąć przekręceniem klucza. „Koń, który biegnie w mojej głowie” to pierwsze słowa, jakie deklamuje, a ja odnajduję tego konia na okładce do singla Zegar, choć to tylko rekwizyt w tle. Być może nic nie znaczący, choć w jego świadomej twórczości wszystko ma swoje miejsce. Początkowo sam Bąkowski ustawia się na tyłach, wyłaniając zza instrumentów Piaseckiego powtarzanymi w kółko frazami i słowami. „Kostium na jutro”, czyli singlowy Sindbad, to najdłuższy fragment płyty, który wyprzedza o trzy długości większość nagrań, a jego powtarzalne „zasypiam na skrzydłach” i kapiące klawisze zostają na dłużej. Wracają jak pytanie: czy Bąkowski może być jeszcze bardziej ascetyczny? Ja wiem, że może, bo nie nadweręża tekstu, gdy nie chce. Po prostu wie, jak ma działać.
W Gwieździe muzyka staje się bardziej widzialna, mediaplayerowa. W połowie płyty „lecę na silniczkach z lego”, choć minęło ledwie 12 minut i trzeba zmienić stronę. Na stronie B wpadam w hip-hopowy tryb w Diable. W Serduszku Bąkowski manifestuje: „Mam grubą skórę, która chroni świat przede mną”, i to kolejny z fragmentów, które najłatwiej zapamiętać, nawet jeśli nie opuszcza nas wrażenie poszatkowanych wizji. „Matkę zabiło łososiowe Daewoo Lanos” – to z Kotka, i to Bąkowski, jakiego chciałbym więcej. Nie po raz pierwszy łapię się na tym, jak bardzo lubię te jego myśli… łapać. „Szare wróble będą miały ze mną ciężko”. Na koniec singlowy Zegar, któremu najbliżej do wcześniejszej twórczości artysty. Zaskakujące, choć uderzające zakończenie.
Być może powinienem napisać recenzję po kolejnych dziesiątkach odsłuchów, bo „Diabeł” wchodzi etapami. I nie dlatego, że jest słabszy od poprzednich projektów Bąkowskiego, albo trudniejszy w odbiorze. To wciąż 100% artysty w artyście. Moim zdaniem jednak utwory sprawiają wrażenie niedokończonych, a historie pozostają za szeroko otwarte, ale też wiem, że kolejny odsłuch nie będzie ani dłuższy, ani pełniejszy. Taki urok „Diabła”. Płyty, która nie jest przebojowa (na miarę przebojowości Niwei), koncepcyjna (jak „Voyager”), ale twardo trzyma się minimalistycznej koncepcji i tego poziomu surowości, którego oczekiwałem, i który dostałem. Jeśli nie opuszcza mnie wrażenie braku, i tego, że musi w tym być ciąg dalszy – to pewnie tym lepiej. Tej formy nie da się przedawkować.