Organizacja
Lubię nieduże festiwale, bo człowiek niepotrzebnie się nie nachodzi i ograniczeń z reguły mniej, albo prawie wcale. Lubię, bo wszystkie sceny i strefy (gastro, taneczne, relaksu) są niemal w zasięgu wzroku i tak dobrze umiejscowione, że ani nie wadzą, ani nie wymagają barierkowania. Wszystko wydaje się tu być świetnie poukładane, a jedynym minusem staje się dojazd (i dojście) na sam teren festiwalu. Oczywiście, jeśli przyjechałeś rowerem, parkujesz tuż przed bramą, na dużym rowerowym parkingu, albo zdajesz się na dowożący w to samo miejsce autobus. My mieliśmy inną opcję i w tej opcji znalazły się dłuższe, nocne spacery.
Na liście „do obejrzenia” mieliśmy właściwie wszystkich wykonawców, choć nie na wszystkich udało nam się dotrzeć. Nie zdążyliśmy np. na otwierających dużą scenę Baby Elvis, a o mały włos stało by się tak z również z pewnym brytyjskim duetem.
Sleaford Mods nie do końca porwali nie tak wielką jeszcze publikę, w tym nas. Spóźnieni, wpadliśmy na T.C.R., ale załapaliśmy się potem na Tilldipper, Stick in a Five and Go, Tarantula Deadly Cargo, czy West End Girls. Czyli repertuar świetny, bo Sleaford przedstawili („zagrać” byłoby niewłaściwe) urywki chyba wszystkich swoich płyt i płytek, kończąc występ Tweet Tweet Tweet. A jednak, przez machinalny układ ruchów Andrew Fearna i powtarzalność gestów Jasona Williamsona, ten wściekle wciągający na płytach minimalizm rozwiał się między drzewami nad Jarun. Może w innych okolicznościach, może z wypoczętą głową, zdolną przyjąć wszystkie deklaracje Williamsona? Nie wiem. Główna scena, jakkolwiek nie byłaby nie-za-duża (a taka jest na INmusic), okazała się lekko przesadzona.
Olbrzymią zaletą INmusic jest szybkie przemieszczanie się pomiędzy trzema scenami. Dwie z nich – główna i World Music – stoją od siebie może zaledwie ze 100 metrów, i dlatego trudno spóźnić się na koncerty, które na dodatek bardzo rzadko się zazębiają. Po Sleaford przyszedł czas na bar italia, czyli przedsmak OFFa. Przyznam, że nie od razu zaskoczyłem, choć lubię i calm down with me, i my little tony. To, co na płytach (na „The Twits” oparty był set) brzmi bardziej nonszalancko, shoegaze’owo, na festiwalu wypadło niemal popowo. Szeroki skład koncertowy mógł spotęgować takie wrażenie, nie bez znaczenia był też taneczny krok wokalistki Niny Cristante, i dość statyczny rozkład muzyków. Przyzwoity koncert, wolałbym jednak więcej eksplozywności.
Między “większymi” koncertami przeszliśmy zobaczyć, jak sprawdza się world music w wersji chorwackiego zespołu nemanja. Pod namiotem wszyscy bawili się doskonale, muzyka kwintetu dawała lekko noszący groove. Miła odmiana.
Taką zaserwowali nam nieprzeciętni i nieobliczalni Viagra Boys, którzy jeńców nie biorą, a co biorą i gdzie nas zabierają, to porównać można dziś chyba tylko z koncertami Idles. Zespół krzewi w narodzie sportowego ducha, promując prześmiewczo metroseksualną modę, z której wyłamał się nieco Sebastian Murphy, prężąc tatuaże i przy każdej okazji bratając się z publiką. Bliskość przypieczętował rakiją, dzięki której zdążył zwrócić… uwagę na moc lokalnego trunku. Viagra Boys zaczęli od bardzo, bardzo mocnego akcentu – Ain’t Nice, ale w zasadzie każdy ich numer był osobnym szaleństwem, od znakomitego Punk Rock Loser, podczas którego Murphy wyszedł do ludzi, poprzez premierowy Man Made of Meat. Zagrany na bis Return to Monke dobijał jeszcze niedobitków, którzy mieli ostatki sił na półżywe reakcje, bo VB spuścili nam przyjemny, muzyczny łomot, po którym jakaś część wołała: „jeszcze!”.
Jeszcze nie nadeszło, był za to szybki i udany przeskok na World Stage, gdzie zaczynali The Gaslight Anthem. Amerykanie, którzy wrócili w 2022 roku w oryginalnym składzie, na INmusic dali jeden z lepszych koncertów tej edycji. Przeprowadzili dość spory tłum nie tylko przez najlepsze albumy („The ’59 Sound”, „Handwritten”), ale też niespodziewanie serwując covery – Billie Eilish (ocean eyes) i Mother Love Bone (Chloe Dancer), który przyspieszył mi bicie serca. Brian Fallon nie ma stylu postgrungeowego lidera, ale prowadzeni przez niego The Gaslight Anthems z powodzeniem łącząc tradycję amerykańskiego soul rocka z elementami punka, są tam, dokąd wyewoluowali np. Pearl Jam. Na żywo sprawdzają się doskonale, grając tak, jakby to miał być ich koncert, po którym chcą być zapamiętani. Żadnych wpadek, interakcja dla utrzymania fajnego kontaktu z publiką (Fallon w pożyczonym kapeluszu, dedykujący piosenkę jego właścicielowi). Positive Charge, The Patient Ferris Wheel i Mae – to, jeśli miałbym wskazać najważniejsze (obok Chloe Dancer) momenty na scenie.
Pierwszym headlinerem INmusic byli The National. Zespół, którego poczynania śledzę od debiutu w 2001 roku, był jednym z powodów wyboru festiwalu w Zagrzebiu. Dotąd zawsze rozmijałem się z nimi, choć gościli w Polsce nie raz, podskórnie liczyłem więc na ciarki zachwytu. Nie przyszły, bo koncert, otworzony z zainscenizowanym pietyzmem, miał temperaturę stałą, ledwie letnią. Matt Berninger, który stoi gdzieś między Nickiem Cavem a Jarvisem Cockerem, ostatecznie balansuje na krawędzi imitacji. Puszczone z taśmy jako koncertowy open Slippery People Talking Heads mogło zwiastować coś ekstraordynaryjnego, ale grupa skupiła się na utworach z okresu 4AD, czyli równego artystycznie, ale poza poziomem wcześniejszych dokonań. Poruszająco zagrany Bloodbuzz Ohio, gdzieś w połowie występu świetny Apartment Story (z „The Boxer”), jeszcze Abel i pod koniec Mr. November („Alligator”) – to były wyczekiwane przeze mnie momenty, ale za mało. Nie pomógł na sam koniec About Today z EP-ki „Cherry Tree”, bo okazał się miłym, ale tylko akcentem. Długi to był koncert, na dobrym poziomie, z otwartym przyjęciem, ale bez otwartych wrażeń.
Pierwszy dzień zamknęli postpunkowcy z Deadletter, dość krótkim, ale szalenie dynamicznym, energetycznym setem. Mnie wystarczył Madge’s Declaration (z EP-ki „Heat!”), bo to jedno z lepszych nagrań zespołu, ale też Mere Mortal i Mother z zestawu ostatnich singli. Kolejny mocny kandydat na naszego OFFa. Dzień pierwszy można było zamknąć długim spacerem na dobranoc.