Główną scenę zainicjowało wesołe zagrzebskie trio IDEM, demonstrując poziom śliskości sceny, muzycznie zaś prezentujące optymistyczny rock bez instrumentów. Po Chorwatach na scenę weszły pierwsze gwiazdy, a w zasadzie – jedna, bo ci, którzy przyszli na Dogstar, zjawili się głównie dla Keanu Reevesa. Nawet Bret Domrose, pełniący rolę grającego wokalisty, powiedział o Keanu coś na zasadzie „wiedzieliśmy, że to jest nasz miś panda”. Gdyby miejsce przed sceną było wagą, jej szala wyraźnie przechyliłaby się na prawą stronę. Dogstar wrócili niedawno po blisko 20 latach i nawet nagrali album „Somewhere Between the Power Lines and Palm Trees”, który zagrali prawie w całości. Trio (poza wspominanymi muzykami bębni Robert Mailhouse) proponuje prosty, melodyjny alt rock, co w pewnym sensie potwierdza też sięgnięcie np. po Just Like Heaven The Cure. Poza tym usłyszeliśmy kilka nowych utworów (Out Of, Shards Of Rain), przygotowanych z myślą o nowej płycie. W trakcie koncertu Dogstar deszcz dolewał swoje, Bret dziękował, że nie uciekamy. Zostało mieć nadzieję, że więcej kropel nie spadnie na Lucy.
Najpierw podejrzewałem, w trakcie się upewniłem, że Lucy Kruger & The Lost Boys dali najlepszy (potem okazało się, że obok The Smashing Pumpkins, choć oba ze zgoła różnymi wrażeniami) koncert tej edycji INmusic. Ale po kolei.
Lucy Kruger znakomitością art popu jest i tyle. Ile w niej delikatności zmieszanej z gniewem, emocjonalnej dyrygentury, ile ostrożnej, kontaktowej więzi z publiką! Lucy śpiewała, szeptała, warczała i krzyczała, przeszywając publikę wzrokiem i czekając potwierdzenia na każde wypowiedziane słowo. Muzycznie? Koncertowe aranżacje mniej lub więcej odbiegały od wersji płytowych, bo zagrane były drapieżniej, z większą pewnością i dynamiką. Głównie z „Heaving”, od Auditorium począwszy, na niemal tanecznym Burning Building skończywszy. Oprócz nich – Heaving, Howl i Tender, a w setliście zmieściły się też Risk oraz Play (z „Teen Tapes”), Anchor i Damp. Koncert na krótko przecinał słaby deszcz, ale kto wtedy zwracał uwagę na takie drobiazgi? Już wiem, że od teraz zawsze będę wracał do koncertów Lucy i jej zespołu.Wspaniałość!
Paolo Nutini i Hozier to dwójka wtorkowych artystów/headlinerów spod znaku pop rocka zlepionego z folku, soulu i elementów bluesa (tu szczególnie Hozier). Obaj zagrali swoje role naprawdę dobrze, choć występ Szkota był znacznie mniej zróżnicowany i bez porywających momentów. Nutini wybrał do zaśpiewania pół swojej czwartej płyty „Last Night in the Bittersweet”, od której zaczął (Afterneath). Dobrze zabrzmiał mój ulubiony Lose It, Let Me Down Easy, czy zagrany pod koniec Iron Sky, na żywo sprawdził się też Through The Echoes. Druga połowa koncertu miała wydźwięk znacznie lżejszy i rozrywkowy (Pencil Full Of Lead), przez co trudno było utrzymać się na jednej fali.
Inaczej zrobił to Hozier, który starannie zaaranżował występ, dzieląc go niemal równo między trzy albumy. To, na co czekałem, otwierało występ Irlandczyka (Eat Your Young z „Unreal Unearth”) i zamykało (Take Me To The Church z „Hozier”). Pierwszy słyszałem częściowo, w drodze z Gossip, a drugi, o ile najbardziej zgranego przeboju można się na festiwalu spodziewać, miał w sobie potężny ładunek emocji, tym bardziej, że naturalnie połączony był z manifestem równościowym i wolnościowym, a te akcenty Hozier często podnosi w trakcie występu. Przyznaję: ciarki. Gdybym miał wskazać jeszcze inne wyróżniające się utwory, byłyby to Nina Cried Power (z „Wasteland, Baby!”), To Be Alone i Unknown/Nth. Hozier to taki dziwny, dość nieoczywisty headliner, pozornie nieporywający, ale diabelnie skuteczny.
Beth Ditto z Gossip, nie dość, że wciśnięto pomiędzy oba te występy, miała półgodzinną obsuwę, spowodowaną prawdopodobnie covidem, który szczęśliwie nie wyeliminował jej z występu, a nawet – takie wrażenie – napędzał go. Beth to jest prawdziwy sceniczny ogień, nawet wtedy, kiedy nie buch na 100%. Chętnie wchodziła w interakcje z publiką (facet, który przyszedł do niej na ramionach publiczności), tańczyła (tu trudno powiedzieć, czy człowiek z tłumu nie był częścią przedstawienia), i zagadywała, przepraszając za swój stan i opóźnienie. Opóźnienie, które powodowało, że niektóre utwory zespół zagrał w wersjach skróconych (Crazy Again, i na koniec – Heavy Cross). Dostaliśmy za to zaintonowane Purple Rain Prince’a (w momencie, w którym po raz kolejny na chwilę lunęło), Love Long Distance (z fragmentami 100% Pure Love Crystal Waters), Standing In The Way połączone ze Smells Like Teen Spirit Nirvany, czy Move In The Right Direction (jedyny z „A Joyful Noise”). Fantastyczny, choć niekompletny (czas!) występ.
Drugi dzień INmusic kończyli na scenie namiotowej Sprints, którzy nie tyle mnie zaskoczyli, co zagrali zgodnie z oczekiwaniami, a nawet je przerośli. Zaczęli od mojego ulubionego (znowu – jak oni to wszyscy robili?) Ticking, porywająco zabrzmiała Delia Smith, szczerze ucieszyło Shaking Their Hands, a z lekka potrząsnęło Up And Comer. W ogóle, bardzo wyraziście zabrzmiały nagrania z ostatniego albumu „Letter To Self” i to też był koncert z cyklu „chętnie bym powtórzył”.