Dzień trzeci zaczęty najwcześniej, od Astrid and The Scandals (namiot). Słowenka nie do końca mogła się zdecydować, w którą stroną pociągnąć występ – performance’u, czy elektro-lirycznej zabawy (Berlin), a przy większej konsekwencji byłoby jeszcze ciekawiej. W sumie i tak było. Chwila dla przyjemnego rocka od Dead Dog Summer z chorwackiego Cakovca, którzy mierzyli się z wczesną frekwencją, za to robili to energetycznie i z podniesionym czołem. Po nich wystąpił zagrzebski, punkrockowy Kiper, i tu już zaczynało w publice gęstnieć, ale i tempo koncertu było szybkie. Trzeciego dnia forma rozgrzewki przed największymi setami była więc całkiem w porządku.
Bombay Bicycle Club weszli w koncert z impetem. Just A Little More Time, I Want To Be Your Only Pet (z “My Big Day”), czy Overdone (z “So Long, See You Tomorrow”) – choć nieco schematyczne, dawały szanse na równy rozwój wydarzeń. Niestety ich entuzjazm zaczął wypalać się już przy Evening/Morning, czyli mniej więcej w połowie setu, nie przekonywał też słabo wyrazisty wokal Jacka Steadmana. Nie zadrobiła tego sekcja rytmiczna ani drugi, żeński wokal/chórki, przez co nie dotrwałem do końca. Z małych radości od BBC odnotowuję Diving (tu bez Holly Humberstone), ale w całości była to za krótka przyjemność.
Więcej przyjemności dali Ibibio Sound Machine, ze skupiającą uwagę, barwną i ze wszech miar pozytywną Eno Williams Uffort. Nie wiem, czy można ją nazwać liderką ISM, z pewnością jednak odpowiada za wszystkie żywioły, jakie się kręcą wokół występu, z tanecznym na czele. Ibibio, na zmianę, sięgali w jego trakcie do najnowszej płyty „Pull The Rope” (żywiołowy Fire), wchodząc w sam występ z Electricity. Występ, podczas którego dane nam było bawić się (nie bójmy się tego słowa) przy The Chant i Give Me A Reason (z „Uyai”), a trzeba przyznać, że uosobieniem zabawy jest głównie Uffort, spontanicznie też grający na gitarze Alfred Kari Bannerman.
Po Ibibio pora na Röyksopp. Zawsze z dystansem podchodzę do elektro-duetów na dużych, otwartych przestrzeniach, na festiwalu Torbjørn Brundtland i Svein Berge próbowali ożywić swój set trójką tancerzy, którzy odwracali uwagę od taśmowych wokali (Alison, Susan) i nieskładnych aranżacji. Norwegowie nie zaproponowali jednak niczego, co dałoby się na dłużej utrwalić w pofestiwalowej pamięci, choć plus za to, że nie skupili się tylko na „Profound Mysteries”. Zaczęli wprawdzie od Impossible, potem cofnęli się jednak i do czasów „Junior” (Girl and the Robot), i „The Inevitable End”, z którego zagrali najwięcej (m.in. Running To The Sea). Zremiksowany What Else Is There? zniknął gdzieś w wieczornej palecie dźwięków, których z każdą godziną wokół Jarun było więcej. A brak Poor Leno dorzucam na listę małych rozczarowań.
Doskonale pamiętam mocny (głośny) koncert namiotowy Squid podczas OFF 2022. Na INmusic mieli wystąpić w plenerze – okoliczności więc inne, jednak na inny odbiór nie liczyłem, bo mam po prostu zaufanie do tych (wciąż) młodziaków, którzy pokazują, jak fenomenalny zmysł grania przekuć w fenomenalne koncertowe show. Zaczęli bez pardonu, od G.S.K., po którym trudno przecież, żeby było lepiej. to chyba ostatnio trend, by zaczynać od takich uderzeń, i dalej tylko udowadniać, że nie ma przypadków. Squid zrobili więc swoje, i dobrze było usłyszeć znakomite Undergrowth, Swing (In A Dream) czy Broadcaster. Bardzo żałowałem, że nie dotrwałem do ostatniego zagranego numeru i nie wiem, czym zakończyli set, ale wgrała chęć zajęcia dobrego miejsca na The Smashing Pumpkins.
The Smashing Pumpkins widziałem dotąd tylko raz, podczas ich pierwszego koncertu w Spodku roku 1997. Wtedy jednak zagrali tylko praktycznie „Mellon Collie…”, bez kawałka „Siamese Dream”, a to z tą płytą mam najlepsze wspomnienia, a z Mayonaise już szczególne. Teraz okazało się, że po tylu latach przyszło mi go usłyszeć na żywo. I jeszcze kilka innych nagrań, które czekały na mnie i na to, aż Corgan wróci do formy wokalnej i sprawi, że zespół poprostuje wszystkie ścieżki. Bez częstego sięgania po nowe, bo tego akurat nie lubię („ATUM” tylko razy cztery).
Zagrzebski koncert The Smashing Pumpkins był głośny (perkusja!) i bardzo gitarowy, do czego – szczęśliwie – błyskawicznie nastawiono słyszalność wokalu. W tym wszystkim dowcipkujący Corgan, sporadycznie odzywający się Iha, a muzycznie koktajl według recepty na greatest hits z bonusami. Od The Everlasting Gaze („Machina”), poprzez bardzo nieoczywisty cover U2 (Zoo Station), mix „Siamese” i „Mellon” (Today, Thru The Eyes of Ruby), do mojej wewnętrznej kulminacji (Disarm + Mayonaise). Po tym ostatnim mogliby nawet zagrać zestaw kolęd, ja i tak już byłem wniebowzięty. Zamknięcie setu w zestawie Jellybelly – Cherub Rock – Zero, przez wiele osób stanowiło coś na kształt oczekiwanej kulminacji programu. Tak skończył się jeden z trzech najlepszych koncertów INmusic. Świetna decyzja, by takim zespołem zamknąć główną scenę. I (prawie) festiwal.
Potrzebowałem ochłonąć w drodze do pobliskiej sceny namiotowej, na której zaczynali grać Descartes a Kant, a nie chciałem ich ominąć. Kosmiczny kwartet, którego entourage przywodzi na myśl B-52’s na pokładzie Star Treka, postanowili z nas jeszcze trochę powyciskać tej nocy, na wypadek, gdyby nie udało się to innym formom rozrywki. Obok nagrań z debiutanckiej płyty „After Destruction” (Woman Sobbing) i „Paper Dolls” (Atascatto), Descartes wypełnili częściowo set nowinkami i już wiadomo, że w ich załodze dzieje się bardzo dużo dobrego.
INmusic Festival kończył się długo w nocy, tak długo, jak dźwięki imprez odbijały się echem od wody i krążyły między drzewami, wśród których trwały między innymi transowe imprezy taneczne. Nieprzesadnie, nie tak hałaśliwie, za to w przestrzeniach, w których można się było spokojnie odnaleźć. Kiedy odjeżdżaliśmy, niebo nad Zagrzebiem srogo się zaciągnęło, tym razem jakby czekając na oficjalne zamknięcie imprezy.
Pierwszy wyjazd na zagrzebski INmusic wypadł znakomicie. To, że będziemy chcieli tam wracać, jest niemal pewne. Przyszłoroczny termin już podany, można zacząć rezerwacje.