Na pierwszy ogień poszły lokalne zespoły, z których udało nam się zobaczyć dwa chorwackie składy – Monohrom (Main Stage) i Lika Kolorado (World Stage). To była całkiem udana introdukcja festiwalowa. Przyjemne, otwarte sety, a miejscami po prostu bardzo rzetelnie podana dawka melodyjnego alt rocka, w obu przypadkach. Zresztą, w tym roku reprezentacja małych, lokalnych scen, była naprawdę niezła.
Punktualnie o 18:30 występ zaczęli Yard Act i w zasadzie od wejścia było pewne, że to może być jeden z najważniejszych i najlepszych setów INmusic. Nie tylko dlatego, że Yard Act otworzyli worek ze społeczno-politycznym manifestem – pro-palestyńskim i anty-trumpowskim. Od Dream Job, Land of the Blind, po When the Laughter Stops i Dark Days. Słońce jeszcze nie zachodziło, ale o tej porze festiwalowe sceny powoli zaczynają stawać już raczej w półcieniu. James Smith chętnie chodził po scenie, raz głośno nawołując do refleksji nad stanem świata, innym razem wykrzykując w naszą stronę ważne, pokojowe przesłania. Pierwsze takie połączenie tego festiwalu, i nie ostatnie. Ze strony Yard Act znakomicie wypadło Witness (Can I Get A?), a końcówką (100% Endurance – Trapper’s Pelts – The Trench Coat Museum) tylko przypieczętowali świetny występ. Lubię patrzeć na zespoły, które są żywym organizmem. Jego częścią są instrumentaliści Yard Act, ale przede wszystkim, o czym wspomnieć trzeba, druga wokalistka grupy, Daisy Smith.
Z Yard Act wybiegliśmy do Hidden Stage, gdzie grał młody żeński kwartet Linija 109. To lokalny band, w którego brzmieniu słychać post rocka, shoegaze i ostrzejsze momenty indie rocka. Na INmusic przyjechały (przyszły?) jako delegatki programu Superval. Jak grały? Naprawdę świetnie. Nie tylko żywo i z zaostrzonym pazurem, ale przede wszystkim z dojrzałą świadomością tego, co i w co chcą wspólnie grać. Nie znałem ich repertuaru, ale bawiłem się bardzo, bardzo dobrze. Małe objawienie.
Dalszym planem widokowym było barwne trio Mitsune (World), dzieląc ich koncert ze słoweńskim duetem balans. Nie dało się inaczej. Mitsune dali bardzo pozytywny i barwny występ, serwując nam połączenie tradycji (lutnia) z dawką psychodelii. Grupa zagrała m.in. Aizu Bandaisan, opierając lwią część koncertu na nagraniach premierowych. Pozytywna energia, jaka tryska z zespołu, połączona z różnorodnymi, łamanymi dźwiękami, jest bardzo zaraźliwa, ale tego potrzebowaliśmy. balans, którzy na koncertach występują w trójkę, zaprezentowali z kolei bardzo dobry, surowy set, w którym zmieścili m.in. V množici ljudi i Bla bla bla. Nad dźwiękiem zdawał się dominować wyrazisty, nowofalowy wokal ubranej na żółto Kristin Čony, a minimalizm podtrzymywała gitara prowadząca Andreja Pervanje’a. Duża przyjemność w zasłuchaniu.
Fontaines D.C. zagrali z pozycji supergwiazdy, co było dobrze widać wśród licznie zebranej publiki, śpiewającej nie tylko refreny. Ilość czapek i t-shirtów na m2 była tu najważniejszym wskaźnikiem, do kogo należał pierwszy dzień. Do „Romance”, który narzucił klimat całemu występowi Fontaines, i nie zrobił tym dobrze. Z jednej strony cieszy mnie zasłużona popularność Irlandczyków, z drugiej jednak więcej radości mam, kiedy grupa sięga po starsze, jak Big i Hurricane Laughter (z „Dogrel”), czy przebojowe Televised Mind (z „A Hero’s Death”). Nie mogę powiedzieć, że koncert Fontaines rozczarował, ale przyniósł diametralnie inne emocje, niż jeszcze kilka lat temu, kiedy zawładnęli OFF. Pewnie dlatego podbiegłem do namiotu Hidden Stage, by zobaczyć noise rockowe trio Texoprint z Holandii, które wypełniło lukę po Maquinie. Szkoda, że pora nie do końca sprzyjała (wiadomo, kto na głównej), ale Texoprint docenili tych, którzy wpadli na Hidden Stage na ich koncert, i dali – na tyle, na ile zdołałem zobaczyć – drugi tego dnia głośny, miejscami nerwowy, a jednocześnie oszczędnie ostry występ. Kolejny zespół po balans, na którego koncert bardzo chętnie wrócę.
Przed godz. 23 na World Stage wskoczył Mike Skinner. Byłem ciekaw The Streets, bo dotąd nie miałem przyjemności, a przecież na początku tego wieku Skinner był brytyjskim głosem i objawieniem. Od Turn the Page połączonego z Who’s Got The Bag, poprzez Don’t Mug Yourself i dalsze – Mike szybko rzucał słowami, zaprzyjaźniał się z tłumem (bezpośrednio) i raczej przechadzał po scenie, od czasu do czasu tylko podskakując lub wchodząc na głośniki. Na boso i w duchu post rapowego performance’u.
Po The Streets nadszedł dla nas kulminacyjny moment pierwszego dnia INmusic. Ekstraordynaryjny, kosmicznie nostalgiczny, i piękny zarazem koncert Air. Zagrane jedynie bez You Make It Easy „Moon Safari” (brak wokalu Beth Hirsch byłby słyszalny) było oczywiście punktem wyjścia. Set nie byłby jednak kompletny bez wspaniale płynącego Cherry Blossom Girl czy zagranego na bis Alone in Kyoto. Zatem było. Nawet więcej, bo francuski duet sięgnął do „Virgin Suicides” (Dirty Trip i Highschool Lover) i „10000 Hz Legend” (Don’t Be Light oraz Electronic Performers). Nicolas Godin i Jean-Benoît Dunckel rozstawieni po bokach dyrygenci, zaserwowali nam wspaniały, przesiąknięty perfekcyjną, elektroniczną subtelnością koncert. I tak mógłby się skończyć ten wieczór, gdyby nie ostatni występ, tradycyjnie już w Zagrzebiu zaklepany dla Hidden Stage. To tam organizatorzy zawsze ukrywają zjawiskowych wykonawców, których rolą jest wydarcie z nas resztek sił, a właściwie wysondowanie, ile ich jeszcze po całym dniu zostało.
Pierwszego dnia sprawdzian przeprowadzali YARD, czyli irlandzki, elektropunkowy, industrialny walec pn. YARD. Jeśli pojawią się gdzieś w okolicy, będzie to koncert, który warto powtórzyć. Tymczasem w głowie wciąż mam migające światła w zadymionym namiocie, spośród których wydobywa się krzyk Emmeta White’a. I utwory takie jak Bend czy Big Shoes. Bardzo hipnotyczny, transowy, działający niczym terapia prądowa set Irlandczyków. Tak brzmi muzyka, która wprawia w ruch wszystkie tkanki. Tak mocno brzmi YARD.
Po tak wyciskającym koncercie nastała pora, by cieszyć się nocnym „chłodem” (wciąż ponad 22 stopnie). I już oszczędzać baterie na dzień drugi INmusic.