Wieczór z Lene Lovich i jej muzykami taki właśnie był. Z zaskoczeniami (forma wokalna), w pogodnym klimacie (radość z bycia na scenie), z właściwie dawkowanym sentymentem (setlista). Będąc tam, miejscami trudno było uwierzyć, że scenę muzyczną Lene zna od końca lat 70. I choć było to moje pierwsze spotkanie z Lovich na żywo, to powiedzieć, że w jego trakcie czas się miejscami zatrzymywał, to jak nic nie powiedzieć.
Lene z zespołem wyszła na ciasną i uroczo obskurną scenę klubu Wild At Heart, i z pełnym akumulatorem energii, a przy tym fantastyczną lekkością bytu, zaczęła od What Will I Do Without You. Potem już leciało: Blue Hotel, Supernature, Bird Song (aaaa!), Lucky Number, Maria. Lene śpiewała, rzucając na nas wcale nie demoniczny urok; raz zagrała też na stojącym przed nią cierpliwie na swoją kolej saksofonie (Joan), udowodniając przy tym, że lata na scenie może i mijają, ale jej charakter – nie. Kawałek po kawałku, z taką samą charyzmą i zaangażowaniem, jakimi zwykła czarować na scenie, prowadziła ten spektakl ku finałowemu Home. Potem zeszła ze sceny, rozpromieniona i wyraźnie zadowolona, że znów mogła poczuć się jak wolny i niepokorny ptak, jakim tak uwielbia być.
Lene z zespołem supportował James Cook, któremu ani publiczność, ani organizatorzy (i to było znacznie dziwniejsze), nie zgotowali jednak przesadnie ciepłego przyjęcia.