Punktualnie o 18. na scenę Wytwórni wszedł pop-barokowy kwartet Salvezza. Nie jest łatwo odnieść się do artystycznego i scenicznego entourage zespołu, bo trzeba albo potraktować ich muzyczny blend na serio (wtedy wykonanie odbiera się na równoległym poziomie), albo uznać koncert za rodzaj autorskiego, teatralnego show na wpół poważnie. I tak z na pół przymkniętym przetańczyć resztę wieczoru.
Zespół, który ma na koncie jeden album, zaczął od otwierającego go walczyka Horizon. Po nim przebojowy (tak go nazwijmy, bo zagrany potem na bis) Północ i Południe, z powtarzanym także wśród publiki motywem „gdzie iść mam”. W teatrzyku grozy jeszcze Piranie i Wampiry czy Broken Hearts Broken Mirrors. Nie wszystko wpadało wczoraj wokalnie w tempo, czasami klawisze chowały się za automatem perkusyjnym. Pewne jest jedno: nie tylko w koncertową konwencję Salvezzy trzeba wejść w całości. Połowiczne uczestnictwo w ich spektaklu zostawi człowieka w stanie raczej zmieszanym, czyli w stylu (stylach), jaki sam zespół lubi najbardziej.
L.Stadt postanowili podczas Soundedit zaprezentować (dla niektórych – przypomnieć) muzykę z projektu „Ptaki Smutku”. Koncertu z 2020 roku, którym upamiętniono 76. rocznicę likwidacji Getta Litzmannstadt, i w ramach którego zespół napisał muzykę do tekstów łódzkiego pisarza Jeszajahu Szpigla. Posunięcie odważne, bo festiwalowe sety, poza specjalnymi występami (znamy serię koncertów z cyklu „zespół gra płytę…”), to z reguły przegląd tego, co znane. Dlatego refleksyjny, niespieszny występ L.Stadt mógł zaskoczyć, ale też musiał się podobać. Miejscami bardzo liryczny, był ciągle gitarowy i z umiejętnie przez zespół dawkowaną energią. Poezja muzyczna i muzyka w mariażu z poezją – okazuje się, że L.Stadt nie muszą grać swoich najlepiej rozpoznawalnych utworów, by utrzymać uwagę zaangażowanej widowni.
To był drugi koncert tego wieczoru z dodatkowym wejściem. Szybko okazało się, że bisy wszystkim wykonawcom weszły wczoraj w krew.
Mona Polaski rozpoczęli koncert z moim ulubionym Roję sobie. W przededniu nowej płyty „Oryginał”, z której premierowo usłyszeliśmy Wyspę, Kolejny ostatni raz i Pocałuj mnie muzyko (powtórzone na bis), kwartet pokazał, że jest w niezłej formie, gotowy zmierzyć się z syndromem drugiej płyty. Co dla mnie ważniejsze, utwory na żywo zyskują w przypadku Mona Polaski przynajmniej trzy długości w stosunku do wersji albumowych – jest po prostu przyjemnie nowofalowo (nawet jeśli wkradają się nie zawsze potrzebne pogwizdywania), z właściwym synthwave’owym akcentowaniem instrumentalno-wokalnym (vide zagrany przed bisem Nad życie). Fajnie zgrała się też z saksofonem w Bar Anna gościnnie występująca Marta Niedużak, ale przyznaję, że całościowo ich występ zrobił po prostu naprawdę bardzo dobre wrażenie. Trochę niemodnego grania zawsze jest w modzie.
Cool Kids of Death zagrali swój „kolejny ostatni koncert”. Trudno nie zauważyć, że to oni przyciągnęli najbardziej wierną publikę wieczoru, której oddali więcej energii, niż ta była w stanie wyprodukować pod sceną. Ich długi set składał się niemal w całości z utworów z debiutu, od CKOD, Butelek, Radia Miłość, Generacji Nic, po wciąż niepokojąco mocno przemawiające Uważaj. Zespół sięgał jednak także po inne albumy: „Afterparty” (Afterparty, Biec), „2” (Na wszystkie cztery strony) czy „2006” (Hej chłopcze, Spaliny i fenomenalnie wybrzmiałe To nie zdarza się nam). Koncert CKOD nie dawał nawet chwili oddechu; pomimo przejściowych trudności z instrumentami i korekcją nagłośnienia zespół grał tak, jakby przez ostatnie lata właściwie nie przestawał. I jeśli podrzucili nam tego wieczoru kanistry benzyny, to widownia spijała ją jak najlepszy muzyczny energetyk.
Zamknięcie czwartkowego wieczoru przypadło w udziale triu Psychocukier, którego muzycy doskonale wiedzą, w którą strunę publiki skutecznie uderzyć, by na fali utrzymywały się i dobre dźwięki (zawsze równy poziom ładnie przesterowanego warsztatu instrumentalnego), i muzyczna zabawa. Królestwo, Dom, Zło niesie wiatr, XXX, Horyzont, Komisarz Harry J., a nawet instrumentalne fragmenty – właściwie każdy podrzucony ze ceny numer – to bardziej psychodeliczny, to znów na pozornie tylko niedbałym luzie, wciągał słuchaczy coraz głębiej w opary brudnego, acz miłego absurdu. Nawet wtedy, kiedy podsycały to zdawkowe sprzężenia z publicznością. Psychocukier bawią się konwencjami i postimprowizowanymi brzmieniami, dryfując czasem w rejony brzmień sceny trójmiejskiej, ale zawsze ciągnąc za sobą publikę. O tym (na szczęście) nie zapominają, do samego końca.
Pierwszy dzień 14. edycji Festiwalu Soundedit zamknięty. W ciągu dnia warsztaty, spotkania i rozmowy, a od godziny 18. startuje drugi, mocno punkowy dzień.Kto jeszcze może, i zdąży, powinien bez wahania spakować się szybko na wyjazd do Łodzi. Głupio tak przegapić tyle dobrego.
PS. Soundedit to festiwal, którego lineup rozgrywa się zgodnie z godzinową rozpiską, i jeśli za długo stoisz w kolejce po napój, na bank przegapisz przynajmniej pierwszy utwór.