Nie będę ukrywał, że największe wrażenie zrobił na mnie pierwszy na płycie, Meltdown on New Year’s Eve, a skoro po otwarciu jakość płyty poznacie… Znalazłem w nim nawet fragmenty Black Heart Procession, choć może trop to nieprecyzyjny, inaczej, niż w późniejszym na płycie, świetnym, beatlesowsko brzmiącym Fool Scale Invasion. W tym z kolei NEAL niezwykle udanie maluje różne odcienie psychodelii. Na płycie dominują jednak odcienie folk-rocka, jak w Stone in My Shoe, który już wprost spadł z amerykańskiej sceny lat 90. NEAL chętnie wychodzi poza półakustyczny, songwriterski styl, dając nam do zrozumienia, że jego piosenki można by swobodnie przearanżować, w pełnym gitarowym anturażu, i tym prostym zabiegiem napisać płytę na nowo. To by było coś! Pisząc jednak o brzmieniu trzeba przypomnieć, że jest ono wypadkową okoliczności powodowanych przez ciągnące się za nami traumy z nieodległego wciąż lockdownu. Tym fajniej, że parę numerów ma w sobie zadzior przebojowości i można by to sprawdzić, gdyby tylko nasze rozgłośnie radiowe chciały je grać.
Aranż na wiolonczelę z gitarą sprawdza się na „Sex Tapes” praktycznie w każdym utworze. Stylistycznie chyba tylko singlowy Beach of the Parrotfish wydaje się być niedopasowany. Szum morza i mewy wypuszczają wyobraźnię poza zamknięty kadr, w którym zamyka nas artysta (i nie musi to być sypialnia). Wolałem go jednak na singlu, tym bardziej, że wchodzi po nim interesująco porwany, galopujący D.D.A. Może to właśnie czas, by na chwilę odpłynąć, ale szybko powrócić? Utworem zbudowanym z samych atutów jest wieńczący płytę Siamese Love, i on również, na swój sposób, może być wizytówką tego krążka. Syjamski bliźniak, którego rola w naszym życiu nie jest taka oczywista.
Tam, gdzie NEAL wzbogaca aranżacje o klawisze czy oszczędne, odpowiednio dawkowane perkusjonalia, nie zmienia się charakter płyty. To cenne, szczególnie, gdy odtwarzamy ją kolejny raz i zawsze jest to ze świadomością równego poziomu, utrzymanego przez całe niecałe 40 minut. “Sex Tapes” to nie jest ani opowieść, ani płyta skrojona pod nastrój jesienno-zimowy. Wreszcie, to nie jest typowy koncept-album, lecz osobisty pamiętnik z chwil, w których najgłośniej odzywa się złożoność ludzkiej natury. Znajdziecie w niej i lekkość melodii, i smutek liryki, a w zasadzie wszystko to, co sami będziecie w niej słyszeli.