Z miast na horyzoncie można było wybrać choćby dziedziniec biurowca w Warszawie lub Pragę (nie warszawską). Padło na Kongresove Centrum w tej drugiej, i to nie w nadziei, że powtórzy się pierwszy koncert z warszawskiej Kongresowej 1997 roku. Choć przez chwilę było naprawdę blisko, kiedy zamiast siedzieć w różnie opłaconych fotelach, publiczność zgodnie wstała z miejsc.
Cowboy w garniturze (ach, te wąsy) z szaleńczymi kompanami weszli parę minut po ósmej, zeszli po prawie stu trzydziestu minutach, dwa razy w tym czasie wracając. Do tego żona za parawanem i syn, który pomógł tacie zejść ze sceny, mimo głośnych protestów starszych od niego fanów. Zabrakło tylko blokady sceny.
Wejście, oklaski, krótkie powitanie słowne i zaskakująca wersja West Country Girl, pulsująca i jeszcze bardziej nabrzmiała emocjami niż ta znana z „Boatman’s Call”. Także później, mało który utwór będzie wierną kopią wersji albumowej. Przearanżowano klasyczne numery, a te z „Abattoir Blues…” odarto z żeńskich chórków. Wszystkie po „wzmocnieniu” (wokalnym i instrumentalnym) zyskały nowych szat. Może jeszcze nie w świetnym Let The Bells Ring, w którym Cave nieco tylko podniósł głos w refrenie, ale w łagodniejszym dla odmiany Red Right Hand, któremu przytemperowanie zaszkodziło. Nikt w Kongresovym nie przestraszył się wszechobecnego, psychopatycznego Ojca Dyrektora o czerwonych dłoniach, choć przed Ship Song, na skinienie ręki właśnie zapełniała się przestrzeń przed deskami kongresowego podium. Wtedy to przypomniał mi się pierwszy koncert z warszawskiej Kongresowej, kiedy to zachęcony przez artystę tłum brawurowo zbiegł pod scenę. Tym razem było spokojniej, ale sytuacja zmusiła do wstania z miejsc przynajmniej kilka rzędów siedzących. Koncert właściwie teraz rozpoczął się na dobre, a ja, już podczas Deanny, stałem się jedną z klepek sceny, na której uwijało się czterech facetów z rozjuszoną muzyczną wyobraźnią. Bo występ ten wyraźnie uwolnił z Cave’a i reszty zimujące instynkty. „Proposition” nie przeniosło się do Kongresovego ani razu, a liryczny (w świetle ostatnich albumów) Australijczyk w pojedynczych dawkach.
Jak wówczas, gdy słaby Babe, You Turn Me On na chwilę przygasił występ. Cave, który do tej pory siedział głównie przy fortepianie, zaczynał się coraz mocniej rozkręcać. This is The Weeping Song! To ten kawałek koncertu (ów), który zawsze podkręca emocje. Burza przeszła i tym razem, jak zwykle z deklarowanym I won’t be weeping long… Cannibal’s Hymn nabrało nowego wymiaru, kiedy Cave zza pianina zadedykował utwór stojącej za zasłoną żonie. W Rock Of Gibraltar po raz pierwszy zobaczyłem, jak cowboy sięgnął po elektryczną gitarę. Tak, tak, słychać zewsząd o nowym projekcie (Grinderman), mającym przypomnieć o brudnych rockowych korzeniach muzyka. Australijczyk wirtuozem nie jest i nie będzie, ale w ten gitarowy show idealnie wpasował się nieobliczalny Tupelo.
Niemal w każdej przerwie Cave prowadził rozmowy z publicznością. Śmiał się i żartował. „Smoking Kills” rzucił w jednej chwili puszczając dymka, innym razem dedykując piosenkę rozgadanemu Czechowi, którego imię wyraźnie artystę rozbawiło. „Dla Ivana”. To było Mercy Seat. Przedtem jeszcze krótkie spowolnienie (Messiah Ward), a dalej dwa kawałki wywrócone od podszewki, w tym Henry Lee, drapieżny, z cudnie obłędnym graniem Ellisa, w trakcie którego klawisze fortepianu zdawały się pękać, by przy Mercy Seat poczuły już tylko muskanie.
Hiding All Away, w którym chór gospel po raz kolejny zastąpili z powodzeniem koledzy. I God Is in the House, niezwykle owacyjnie przyjęty, najdłużej wywoływany, uciszający na kilka minut kilkutysięczną grupę zasłuchanych jak „mysze” fanów. Jeszcze Jack The Ripper i krótka przerwa. Na salę spłynęła ciemność, a trzeba tu podkreślić ujmującą dla wrażeń zmysłowych grę świateł. Łagodny Right Out Of Your Hand na drugie wejście, i powtarzane w refrenie „you’ve got me eating right out of your hand”, które mogło z powodzeniem odnosić się i do nas. Get Ready For Love i The Lyre Of Orpheus z pożądaną dozą drapieżności, i publicznością, której lamentujące „oh mama” przyprawiało muzyków o szczery śmiech. Ku nieskrywanemu zaskoczeniu chłopcy zagrali Lucy (nie spodziewałem się takich pereł). Przerwa i ostatnie już wejście. Na pożegnanie zostało nam wyjątkowe Nobody’s Baby Now, przy którym gdzieś przypomniał mi się Tomek Beksiński. Na sam koniec jeszcze wzruszające People Ain’t No Good, w którego prawdziwość trudno jest nie wierzyć. Przynajmniej mnie.
Muzycy żegnali się z nami, a na scenę w pidżamie (?) wszedł syn Cave’a. Wziąwszy go na ręce obaj wyszli. Zapaliły się światła, ochrona i techniczni opanowali pustoszejącą salę. To był koncert, jaki zdarza się niezwykle rzadko. Wielu krytyków (polscy nie są tu wyjątkiem) wysyłało już Australijczyka na rockową emeryturę, a ten tymczasem robi swoje. Przyznam, że trudno odmówić uroku chwili (nawet jeśli wyreżyserowanej), w której człowiek, który z taką lekkością uśmiercał i miłość, i kobiety, teraz Jednej oddaje cząstkę koncertu, dla którego przybyły tysiące. Ile z Polski – nie wiem, choć ojczysty język bardzo wyraźnie przebijał się na korytarzach praskiego KC.