Do tego rozmieszczenie, które przyprawiało o wściekłość, kiedy piliło, by szybko przemieszczać się między nimi. A wszystko z powodu mundialu, bo stadion w Norymberdze był jednym z tych „meczowych”. Utwierdziło mnie to, dlaczego nie lubię piłki nożnej.
Pierwsze słowa, jakie usłyszałem w drodze na koncert, to You can occupy my every sigh, you can rent the space around my mind… Przez ochronę, o te kilka wersów spóźniłem się na „Red Flags and Long Nights”. „These Things” zobaczyłem i usłyszałem już w całości. Na mocny i dobry start She Wants Revenge, grający w XXI wieku staromodny elektro-pop-romantic-punk, kompilujący to, co najlepsze głównie z lat 80. Na scenie w czwórkę, choć mózg tworzą Adam Bravin i DJ Justin Warfield, dziś w czarnych opiętych spodniach i dużych, przyciemnianych okularach. SWR to skład do wieczornego klubu, a nie na plener, bo choć pozytywnie wypadli, prawie nikt nie zatańczył. Ja „dostałem to, com chciał”: “Out Of Control”, czyli Oh my God, it’s my favourite song! “Broken Promises…”, z wokalnym powiewem Human League, świetne „Sister” i „Someone Must Get Hurt” z gitarowymi wstawkami a la The Cure. Rozpoczynające się niczym Bauhaus „She Loves Me…” oraz doskonałe w każdej minucie „Tear You Apart”, lustrzane odbicie Joy Division. I wanna fuckin tear you apart! Tym zakończyli, bez trudu wypełniając przypadający im limit festiwalowego czasu. Nie wiem, jaką część publiczności przekonali do siebie, bo przypadła im w sumie niewdzięczna rola nieznanego szerzej rozgrzewacza.
Nie napiszę wiele o Kaiser Chiefs, bo objawienie 2005 roku na Wyspach Brytyjskich na żywo zwyczajnie nudzi. Tak, nie wszystko da się przykryć energią. Przy „Everyday I love you less and less”, „Na na na…” i kolejnych dwóch kawałkach nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Nie czułem się odbiorcą ich muzyki, ale tych było całkiem sporo. Z radością zamieniłem Main Stage na Alternastage, i Soulfly. Co dużo mówić – od historii Sepultury oderwać się niełatwo, szczególnie gdy podaje się na festiwalu „Roots Bloody Roots”, choć to jedyne tego wieczoru nawiązanie do wiadomego. Poza nim grali już swoje – „Prophecy”, „Frontlines” czy „Eye For An Eye”.
Znowu Main Stage, tym razem dla Franz Ferdinand, których mogłem zobaczyć trzeci raz w ciągu roku. Tak długie obycie z sympatycznymi skądinąd Szkotami ma swój „duży minus ujemny”, czyli niezmienność aranżacji i sceniczną reżyserię (rzucającą się w oczy np. przy „Outsiders”). Do tego nowe kawałki, stanowiące serię bladych powtórzeń i wtórnych jednak emocji. Mimo tych narzekań, i przeciwnie do Kaiser Chiefs, FF umieją porwać. Bez przystanków, nawet przy „Walk Away”, z jednym głębszym oddechem przy „Eleonor Puts…”, FF serwują doskonale znany zestaw z dwóch krążków, z świetnym „This Fire”, nieśmiertelnym „Take Me Out” oraz wszędzie żądanym „Jacqueline”. FF (co niektórzy zarzucają) nie odkrywają muzycznej Ameryki, ale nie muszą, bo ich głównym zadaniem jest życie jako „live act”, i z tego się wywiązują.
Trudno powiedzieć, czego spodziewałem się tym razem po Placebo. W zestawieniu z entuzjastycznym przyjęciem przez publikę ich występ miał temperaturę ledwie letnią, co o tyle dziwne, że to Niemcom trudno przypisać wysoki poziom koncertowego zaangażowania. Ubrany na biało Molko wydawał się zmęczony, manierycznie traktując niektóre mocne partie wokalne. Olsdal, tym razem krótko, na rozpoczęcie bisu, zatańczył na głośniku. Szczęśliwie – lepiej było muzycznie: oprócz „Twenty Years”, „Because I Want You” i „Song To Say Goodbye”, bosko wypadło przede wszystkim „Running Up That Hill”, porażały siłą pozostałe kawałki z Meds (szczególnie tytułowy oraz „Infra-Red”). Ze staroci – wciąż trzymające pion „Black Eyed”, „Special K” czy „Every Me Every You”. Mimo to trzymali w niedosycie, nawet, jeśli po koncercie już osłabł. Sam Molko, czując zapewne napięcie przed ostatnim tego dnia występem, na pożegnanie, przed „Nancy Boy”, rzucił ze sceny wiszącą ciągle w powietrzu zapowiedź.
Zanim pojawili się muzycy Depeche Mode, doniosłość sytuacji podkreślił facet mówiący do mikrofonu rzeczy, które normalnie w telewizyjnym show umieszczone są na niewidocznych dla ogółu planszach. Mieliśmy klaskać, piszczeć, krzyczeć i emocjonować się choćby-nie-wiem-co. Dla potomnych, czyli zapisu na potrzeby specjalnej edycji Playing The Angel z tournee 2006. Prawie jak sitcom, albo reality show. Nie wiadomo co gorsze.
Rozpoczęło się jednak niezależnie od dyrygentury, od intra i zjazdu srebrnej kuli w prawym rogu sceny. „A Pain That I’m Used To”, z migającymi na niej słowami odnoszącymi się raz do cielesnych, raz duchowych przeżyć. Zapachniało romantycznym masochizmem w srebrnej oprawie. A potem poleciało, prawie identycznie jak na całej trasie Touring The Angel, z najlepszymi tego wieczoru „In Your Room” czy „Behind The Wheel”, odstającym od całości „Home”, jeszcze słabszym „World In My Eyes”, za to wspólnie odśpiewanym Rich out, touch faith, i pełnym patosu, po depeszowsku rozbudowanym, „Enjoy the Silence”. Można nienawidzić tego kawałka, choćby za radiowe zażynanie, ale na żywo… Bezbłędnie wkomponowały się w całość utwory z ostatniego krążka, także te łagodne, na bis: „It Doesn’t Matter Two” i „Photographic”, po których mogło zabrzmieć tylko jedno: „Never Let Me Down Again”. DM potrafią poprowadzić wrażenia, bez tandetnych fajerwerków, za to z efektownym, acz niepokojącym tłem dla każdego kawałka. I chwała im za to. Wagę występu DM docenił też wokalista Bloodhound Gang, którym przypadła gra równoległa. Przebiegając obok drugiej sceny, śpiesząc na Goldfrapp, dobiegł mnie intonowany zgryźliwie a capella refren „All I ever wanted…”. Tyle im pozostało.
Pierwszą noc, na scenie namiotowej, zamykała Alison Goldfrapp, której na żywo nie warto odpuszczać (kto nie widział, np. na Opener, może posmakować przez szklany ekran DVD „Wonderful Electric”). A jednak, umieszczenie Goldfrapp w koncertowym namiocie RIP, mającym nieco imitować klub, było – ze względu na słabe nagłośnienie – pomyłką. Gubiące się detale ich muzyki, zespołowym wysiłkiem, wyciągali sami instrumentaliści, dzięki którym udawało się podtrzymywać poziom koncertu. Id dzięki nim to był jeden z lepszych energetycznie koncertów, złożony z pewniaków: „Utopia”, „Ride The Wild Horse”, „Number One”, „Strict Machine”. Sceniczna, zimna zmysłowość Alison, plus wyrafinowane dźwięki jej elektrycznej orkiestry tworzą melanż jedyny w swoim rodzaju. Kto przetańczy cały wieczór na tak wysokich obcasach? Miły to dla oka widok, gdy namiot gęstnieje z minuty na minutę, podczas gdy atmosfera rozrzedza zmysły. „Fly Me Away” – zaśpiewała scena. High In The Sky – odpowiedziało obecne tam ciało. Nie chcieliśmy, by schodzili ze sceny przed wyznaczoną północą. Zeszli, a my jeszcze rano z ust do ust podawaliśmy sobie: „nie-sa-mo-wi-ty występ”.
Ostatni tak znaczący boom generacyjny, bo od -nastu lat na przełomy posucha tak dalece sięgająca, że delikatnie definiuje się nawet nowe nurty (nu metal). Ale nie przez sentymenty znalazłem się w nie dość licznym rzędzie fanów gatunku, którzy pozytywnie przyjęli info o letnich koncertach Alice In Chains, którzy postanowili przypomnieć światu o swoim pokiereszowanym istnieniu. Mimo nieodżałowanego Staleya, wciąż żywi pozostali i Cantrell, i Inez, i Kinney. Cóż, zaproszenie na trasę Williama Duvalla należy uznać za posunięcie ryzykowne, ale…
Nawet, jeśli wizerunkiem Duvall nie stoi nawet obok poprzednika, to przez głos, sprytnie zmieszany z Cantrellem, bywa myląco. Dlatego dobrze słuchało się takich nieśmiertelników jak „Rooster”, „Down in a hole”, czy „Angry chair”. I nic z tego, że ubrany w koszulkę „Black Flag” Duvall, nawet gdy zachowuje się jak rasowy rockman, na takiego nie wygląda, a musi jeszcze mierzyć się z legendą i wejść w niełatwy proces interpretacji czyjegoś dzieła. Na otwarcie AIC zagrali mocne i fenomenalnie wciąż grane „Them bones”. Zaraz po tym genialne „We die young” oraz „Rain…” z przeciąganym When I dieeeeee! Ortodoksyjni fani pewnie wolą nie słyszeć, ale ja miałem ciarki i przy „Would”, i „No Excuses”. Mogło podobać się „Again”, podczas którego Duvall wibrował głosem, starając się, by i ten utwór nie tracił nic z dawnej mocy. Jeszcze wspomniana na początku trójka i na pożegnanie, jakże wymowny, „Man in the box”. Wielka szkoda, że frekwencja TAKIEGO WYDARZENIA (ze Staleyem, czy bez) nie oddała wielkości, i hołdu, jednej z największych kapel ostatniej dekady XX wieku.
Nie ukrywam, że w dniu, w którym odkryłem The Back Room, wpisałem Editors na listę obowiązkowych koncertów. I nie przypuszczałem, że życzenie, by móc stanąć pod sceną z rękami w kieszeniach, i z udawanym nieskrępowaniem wsłuchać się w to, co mnie w nich porywa, spełni się tak szybko. Można mieć wrażenie, że Brytyjczycy ot tak, zwyczajnie odgrywają utwór po utworze, lecz owo „odgrywanie” to jedynie pułapka, tak jak skądinąd znajoma barwa głosu i sceniczne tańce Toma Smitha. W rezultacie całość eksploduje wyzwoloną autoekspresją, w towarzystwie przebijającego się basu Russella Leetcha, rytmicznej gitary Chrisa Urbanowicza (także za mikrofonem) oraz mocnych, choć gubionych czasem uderzeń Eda Laya. Wszystko w nieco wietrznej, palonej słonecznymi promieniami scenerii norymberskiego Koloseum. Ach, pięknie było, a słowa Blood runs through our veins z powodzeniem można rozciągnąć na cały koncert. Choć to nie tylko „Blood”, „Munich”, „Lights” czy „All Sparks” powodują, że puls muzyki Editors nie słabnie, a jedynie na chwilę, i to z rzadka, rytmicznie zwalnia. Jak w „Distance” czy „Open Your Arms”, z powtarzanym This lot has messed you around, open your arms in welcome to people to your town. Mimo wezbranej energii, na scenie nie jest hałaśliwie, nawet przy „Fingers in the factories”. Powiedziałbym wręcz, że to taka pieszczotliwa psychodelia, w post-punkowym lukrze. Urzekające „Fall”, z przejmującym I wanna to see it for myself, piękne „Camera” oraz „Crawl down the wall”. To było małe, niepozorne trzęsienie ziemi, przez które można się było unieść nad ziemię. Jeśli tak wygląda świeża krew w muzyce, jestem gotów uwierzyć w jasną jej przyszłość.
Kaizers Orchestra zaczęli, niestety, punktualnie, przez co umknął mi pierwszy kawałek. A KO to obecnie najlepszy towar eksportowy Norwegii, reklamujący skandynawski pop folk, łączony czasem z klimatami klezmerskimi, niewdający się w modne dźwiękonaśladownictwo oraz językowy przemiał. Obok gitar i tradycyjnych instrumentów ludowych (pompowane organy), muzycy grają np. na… beczkach naftowych. Jeśli dodać obowiązkową maskę gazową i set złożony chociażby z „Ompa Til Du Dør”, “Di Grind” czy “Maestro”, robi się naprawdę zabawnie. Norweski sekstet zaprezentował chyba po trzy utwory z każdego ich krążka (jeszcze m.in. „Container” i „Katastrofen”), dzięki czemu otrzymaliśmy krótkie, acz treściwe, the best of.
Niespodziewanie słabiej wypadł koncert Juliette and The Licks. Pamiętając inny ich/jej występ (Sziget), podczas którego dynamika lała się ze sceny, tu mieliśmy po prostu przeciek. I to mimo świetnego „You’re Speaking My Language” na otwarcie, „I Never Got To Tell You What I Wanted To”, “Got Love To Kill” czy “American Boy”. Z piórem wetkniętym za ucho, Juliette starała się dominować nad publicznością i swoimi chłopcami w iście punk-rockowym duchu. Nic to, skoro mizernie wypadły kawałki z ukazującej się właśnie Four On The Floor, jak „Hot Kiss” czy „Mind Full Of Daggers”, kładąc się cieniem na całym występie. Inna sprawa, że sama płyta niczym pozytywnym nie zaskakuje. I tylko na koniec, przy „Search and Destroy” Iggy’ego Popa, Lewis wykonała tradycyjny stage diving, lądując jednak po drugiej stronie widowni. I nie było powtórki z Sziget, kiedy skoczyła prosto na mnie, a ja to ustałem, i mogłem później szczycić się tym, że nosiłem na rękach Juliette Lewis.
Dzięki temu, że The Licks skończyli przed zaplanowanym czasem, a Korn minimalnie się obsunęli, zdążyłem jeszcze przed „It’s On” i zostałem przez wszystkie 20 kawałków, do ostatniego „Blind”. Na Main Stage rozpoczął się w ten sposób pasjonujący wieczór, podczas którego scenę wypełniały okładki wszystkich płyt zespołu, a przez chwilę na niej samej gościły postaci znane z ostatniej, „See You On The Other Side”, czyli baśń-horrorowy królik i koń. Nie było jednak mowy o teatralnym happeningu, wszystko odbyło się w ramach mocnego, pełnowymiarowego, altermetalowego koncertu. Zaskoczyć mogło aż 5 nagrań z debiutu („Clown”, „Shoots and Ladders”, „Need To”, „Lies” i wspomniany „Blind”) i tylko 4 z See You… („Love Song”, „Throw Me Away”, rewelacyjnie zagrany „Coming Undone” i „Twisted Transistors”). Nie zabrakło stale przyjmowanego z entuzjazmem entree z kobzą, choć w sumie cały koncert został tak przyjęty. Set wypadł równo i wyśmienicie, z pełnym chyba zestawem nagrań singlowych (z Take a Look… trafiło na „Counting On Me”), pieczętując doskonałą formę. Identyczną, jak forma następnych w rozkładzie, Tool.
Od “Rosetta Stoned”, poprzez “Stinkfist”, po “Vicarious” i “Ænema”. Przedstawienie, które trwa, a na które składa się kilka elementów. Maynard – w kapeluszu, z przypiętym do boku megafonem, dosłownie cieniem rzucający się na scenę; monumentalna gra świateł; idealnie roznoszony, chciałoby się rzec: po ścianach, dźwięk; jedna z najliczniejszych widowni całego festiwalu. Na minus, dla tych, co daleko, nieczytelny odbiór z bocznych telebimów. Przewaga utworów z ostatniego 10000 days i genialnie zagrany „Sober”. W całości? Hmmm… Dla większości przybyłych wyglądało to na wydarzenie, jeśli nie życia, to przynajmniej festiwalu. Koncert Toola ma w sobie coś z mistycznego widowiska i trudno załatwić to jednym „robi wrażenie”. Tak jak trudno sprawić, by dla tak niekomercyjnej grupy ściągnęły grube tysiące komercyjnej widowni.
Tym razem na scenie bez charakterystycznych pasiaków, za to w t-shircie Pixies. Amanda Palmer wijąca się szaleńczo przy klawiszach, i jej partner, Brian Viglione, przeważnie na stojąco uderzający w perkusję. Dresden Dolls nie dają się klasyfikować – rock kabaret, genialny punk-teatr, czy zgodnie z terminologią ich samych „Brechtian Punk Cabaret”? Bezsprzecznie jedna z najbarwniejszych i oryginalnych dwuosobowych orkiestr, wydająca z perkusji i klawiszy więcej hałasu, niż niejeden przeludniony zespół. W tym krótkim secie na RIP zmieścili m.in. „Coin Operated Boy”, agresywne „Girl Anachronism”, „Backstabber” i przewrotne w słowie i dźwięku „Missed Me”. Każdy z nich wciągał jak osobny akt super rockowego przedstawienia, a po muzykach widać było, ile energii wkładają w każdy dźwięk, wyciągając ją (za zgodą) z nas.
Strapping Young Lad byli kolejną grupą z wykazu obowiązkowych, nie dziwi więc, że namiot pod nazwą Club Stage wypełnił się dla nich po brzegi. Było szalone tempo, głośno (klubowo, he,he). Czasem tnące ostrzem gitary i krzykliwy wokal Devina Townsenda niknęły pod naporem galopującej perkusji, ale to przecież ich znak rozpoznawczy, specyfika punk-metalu Kanadyjczyków. Ważne, że „śpiewane” refreny i solówki brzmiały już wyraźnie. Na koncert złożyły się m.in. „Wrong Side” (z The New Black), „Aftermath” (z SYL), „Love?” (Alien) czy „Velvet Kevorkian” (City), oraz rzucane przez Devina rozliczne fucki. Tak, frontman SYL lubi utrzymywać słowny kontakt z publiką. A ta uwielbia wyjść ogłuszona taką dawką gitarowego zgiełku.
Podróż z namiotu na wilgotną trawę, skąd, w gąszczu różowych gumowych rękawic publiczności, ze słusznej odległości, oglądałem już Reamonn. Spodziewałem się większego fajerwerku na występie Austro-Niemców, a na pewno gęstszego stłoczenia przed Main Stage. A jednak przeliczyłem się z ich popularnością. Reamonn najwięcej odegrali z wydanej 5 lat temu płyty Dream No 7., co brzmiało bardzo blado i quasi rockowo, a wykonanie świetnego skądinąd „Supergirl” (którym grupa zaistniała także w Polsce) z towarzyszeniem Nelly Furtado zgasiło potencjalnie najjaśniejszy punkt koncertu. Niedługo po tym niefortunnym duecie podniosłem się z zielonej leżanki, by nie spóźnić na koncert Davida Graya. Faceta, którego polscy krytycy odrzucają, a którego koncert był rzetelnym, wokalno-instrumentalnym występem. Zamknął go oczywiście w samych hitach (brak na żywo „This Year’s Love” uznam za wpadkę), z fantastycznym wykonaniem „Please Forgive Me” (na koniec), podczas którego galopujący perkusista z godnym podziwu skupieniem pilnuje tempa, „Sail Away”, „Babylon” czy „One I Love”. Dużo więcej niż przyzwoity koncert.
James Hetfield z kumplami przyjechali na RIP w ramach trasy celebrującej 20-lecie wydania „Władcy Marionetek”. Świętować z grupą przyjechał też gigantyczny tłum, przez co trzeba było łokci i sp(i)rytu, by dostać się w pobliże sceny. Tylko z relacji znajomych wiem, że koncert Metalliki to najdłuższy set całego festiwalu. 18 kawałków z najlepszych (subiektywnie) lat zespołu, w całości „Master…”, pewniaki z czarnego krążka. Załapałem się na większość z ponad 130 minut (otwierające „Creeping Death”, „Fuel”, „Wherever I May Roam”, „The God That Failed”, „Unforgiven”), rezygnując zeń na rzecz Morrisseya. Bo jego, w przeciwieństwie do Metalliki, miałem szansę zobaczyć po raz pierwszy.
We-własnej-osobie, z zespołem, Morrissey pojawił się w żółtej koszuli i marynarce, rozluźniony, z mentorskim jak zawsze uśmieszkiem. Na otwarciu oczekiwałem na “I Will See You In Far Off Places”, ale szybko zostałem postawiony do pionu przy “Panic”. Burn down the disco! Potem już poleciało – “How Soon Is Now?”, kiedy można było przypomnieć sobie I’m A Human And I Need To Be Love, “Girlfriend In A Coma”, jeszcze bardziej drylujący we wspomnieniach o The Smiths. Jednak Morrissey nie występuje z pozycji lidera The Smiths, bo nie tego też się oczekuje. Można żałować, że nie sięgnął tego wieczoru po nagrania z czasów Viva Hate, ale i tak mieliśmy wyciąg z tego, co najlepsze z dwóch ostatnich krążków („You Have Killed Me”, “The Youngest Was The Most Loved” oraz wymowne “The Father Who Must Be Killed”). Moz gestykulował, jakby objaśniał kierowany do nas, mniej lub bardziej osobisty, przekaz, starając się przy tym zachować coś na kształt „sztywnego dostojeństwa” (sic!), i to nawet przy ironicznym „First Of The Gang To Die”. Kiedy padło You have never been in love, przed sceną wzmogło się szaleństwo, a set zamknął hiperdynamiczny „Irish Blood, English Heart”. Wydawało się, że przedwcześnie zszedł ze sceny; że mógł jeszcze dograć te 10 minut, tylko co podczas nich mógłby zaśpiewać, i czego byśmy żałowali, że nie zaśpiewał?
Ostatni z koncertów Rock Im Park, który wielką fetą miał zamknąć tę edycję (pomijając scenę dj’ów), mieli dać Jamiroquai. Dość długo przebudowywano dla niego alternastage, aż wreszcie, spóźniony, wskoczył na nią przystrojony w indiański pióropusz Jay Kay z zespołem. Tak rozpoczął się ostatni, wielotysięczny, acid-funk-dance’owy bal na RIP AD 2006. W rytm „Canned Heat”, „Revolution 1993”, „Use The Force” i „Cosmic Girl”, koncert zakończył się jeszcze przed godziną pierwszą. Niesamowite, ile fizycznej gibkości wciąż siedzi w Jay Kay’u, który wbiegał/zbiegał po specjalnie zmontowanym po środku „wybiegu”, bez przerw tańczył i podrygiwał. Jamiroquai zaorali swoją muzyką, a za pomocą nóg publiczności, areał przed alternastage. Rozgrzali każdego, choć nie była to już ciepła letnia noc. Dziękuję, można zgasić fajerwerki.
Życie nocne w namiotach trwało do rana. Nieliczni opuszczali Norymbergę, by uniknąć porannego zatłoczenia na drogach. W ten sposób minęły trzy dni chyba jednego z najlepszych, a na pewno najbardziej zróżnicowanego gatunkowo, w swej historii, niemieckiego Rock Im Park (łamane przez Rock Am Ring). I jestem niemal pewien, że to se ne vrati.
PS. Dla porządku, we fragmentach załapałem się jeszcze na koncerty Cradle Of Filth i Paula Wellera. Bez wzruszeń.