Twilight Singers (+ Mark Lanegan), Warszawa, Proxima, 2 grudnia 2006

Twilight Singers (+ Mark Lanegan), Warszawa, Proxima, 2 grudnia 2006

Kilka minut po wpół do ósmej wieczorem wreszcie zgasło światło. Ostatni ludzie próbowali przecisnąć się najbliżej sceny, kiedy w ogłuszającym krzyku wyszli jeden po drugim: gitarzysta Dave Rosser, basista Scott Ford, mój ulubiony perkusista Bobby Macintyre oraz, grający tego wieczoru głównie na klawiszach, Jeff Klein. I, oczywiście, dobry wieczór, Mr. Dulli.

Teenage Wristband. Za pomocą jakiego innego utworu, z taką premedytacją zadałby pytanie: „You wanna go for a ride”? Zmarnowanie zaproszenia byłoby jak zignorowanie jedynej stacji benzynowej, z atrakcyjną kobietą przy dystrybutorze, na amerykańskim bezdrożu, przy pustym baku i…. „I got sixteen hours to burn and i’m gonna stay up all night”. Chciałoby się. Lekko łamane „dobry wieczór” i mocne I’m Ready, po którym natychmiast zagrali Bonnie Brae. Osobliwe zaproszenie do tańca, czyli jeden z najlepiej zaaranżowanych coverów, nie tylko z „She Loves You”. Samej Martinie Topley-Bird ciarki przeszłyby po plecach przy takim wykonaniu, mimo, że i jej oryginał zwala z nóg. Ale – Dulli to Dulli, i o genialnych przeróbkach wie bardzo dużo. A i mnie bardziej przekonuje jego zapewnienie: I Am Too Tough To Die.

Kiedy strzepywałem z siebie resztki ciarek, zbierając jednocześnie pozostałości porozrzucanych strun głosowych, na scenie pojawił się On. Porównywany z Tomem Waitsem, zestawiany z najważniejszymi i ciekawymi współczesnymi bardami. Mark Lanegan. Fantastycznie jest mówić o koncercie TS i jednym tchem wymieniać Lanegana. W Proximie swój czas zaczął od zaśpiewania, wspólnie z Dullim, przejmującego Live With Me z repertuaru Massive Attack (kłania się EP-ka „A Stitch In Time”), które niemal niepostrzeżenie przeszło w Leadbellowskie Where Did You Sleep Last Night (oryginalnie zarejestrowane na pierwszym solowym krążku Lanegana). Jeszcze jego najsilniejsza broń, czyli bluesowe I’ll Take Care Of You, i przyspieszenie w fantastycznym Sideways In Reverse (to z „Bubblegum”). Przez cały czas statyczny, przed zejściem frontman nieistniejącego Screaming Trees podziękował skinieniem dłoni oraz bezgłośnym (zapewne) „Thank you”. W takich momentach można się pogubić, kto tego wieczoru występował gościnnie.

Amazing Grace, po którym cudowne, oniryczne King Only, z kołyszącym „play me… save me… you don’t have to tell me so, for me to know, that you don’t love me anymore”. Szkoda, że tylko raz tego wieczoru podejrzeliśmy zawartość pierwszego krążka TS. Za to Dulli sięgał raz po raz po kolejnego papierosa lub raczył się mocniejszym napojem. Niezmiennie charyzmatyczny, uśmiechnięty, mimo nadbudowy ciała wciąż bardzo temperamentny i widocznie zadowolony z fantastycznego przyjęcia zespołu. Czasem prawie niewidocznie tańczył.

Fat City i leniwie rozwijające się, mroczne There’s Be An Accident. Tego wieczoru po raz pierwszy przy klawiszach, Dulli przedstawił nam muzyków, wspominając przy okazji, że osobiście gości w Polsce po raz drugi. 12 lat temu odwiedził małą miejscowość, Sopot, na co z widowni rozległy się pojedyncze krzyki: Afghan Whigs! No tak, stary i dobry Sopot Rock Festival. Muzycznie – liryczne Candy Cane Crawl i utrzymane w klimacie, przepełnione dymem kolejnego papierosa Papillon, z wplecionym wersami z The Joker. „I’m a smoker, I’m a midnite toker”… I gdybym nie stał tak blisko, przysiągłbym, że doszły do mnie fragmenty If I Were Going. A może nie byłem przy tym sam?

Nieskrywanym i wyraźnie przyjemnym zaskoczeniem dla Dulli’ego rozpoczął się Martin Eden, podczas którego publiczność wyręczyła go intonując „Black out the windows, i’ts party time, You know how I love stormy weather, so, let’s all play suicide”. To jeden z najwspanialszych momentów tego wieczoru. Na koniec pierwszego setu jeszcze Forty Dollars. Wszyscy chyba czekali na kolejny moment, by móc tym razem wykrzyczeć: „She loves you, yeah, yeah, yeah.” W końcu „love is all you need”, i nawet w to jego zapewnienie trzeba w końcu uwierzyć.

Drugie wejście rozpoczął mix złożony z hipnotycznego The Killer oraz niewiarygodnego, spowolnionego Wolf Like Me z repertuaru TV On The Radio. Powiem szczerze, że trwało, zanim znalazłem właściwe miejsce dla tego kawałka. Za to do teraz ciągnie się za mną „My mind has changed, my bodys frame but, God, I like it. My hearts aflame, my bodys strained, but, God, I like it!” Kolejny dowód na to, jak wygląda muzyczna inteligencja przy sięganiu po cudze. Po raz kolejny sprawdzałem kompletność mojego ciała. Dulli nie wstawał od klawiszy, gdy na scenę powrócił Lanegan, a ja nie wyobrażałem sobie, że wszystko, co od niego, dziś już dostaliśmy.

Tym razem rozpoczął od krótkiego coveru, leniwego Boogie Boogie, z charakterystyczną manierą wykrzykując „Everybody boogie now”, po czym znów trafiliśmy na świeżutki Flashback. Jeszcze jeden niewypowiedzianie piękny moment tego wieczoru, Black Is The Color Of My True Love’s Hair, i więcej tego wieczoru Lanegana nie zobaczyliśmy. A i Twilight zagrali jeszcze „tylko” Underneath The Waves, przywodzące gdzieś na myśl lata „świetlności” Pearl Jam. Don’t Ask Me Why! Na scenę weszli techniczni…

Nie ma potrzeby rozpisywać się nad tym, czego – być może – zabrakło. Bo projekt Grega Dulli to już nie tylko zakręcone, alternatywne brzmienie, czy też w linii prostej nawiązanie do dokonań Afghan Whigs (rzadsze, ale jednak). Pewne muzyczne rozwiązania się zmieniają, niezmiennie frapujące pozostają teksty. A po warszawskim koncercie dodam jedynie, że był nieprzeciętny, i trwał niewiele ponad 90 minut. I że czekamy na powrót, Mr. Dulli, Mr. Lanegan…

p.s.I. Z przedkoncertowych kolejkowych rozmówek: „A będzie support”? – „No, będzie ten, jakiś Lanegan”.

p.s.II. A w przyszłym roku Twilight przywiozą ze sobą Shawna Smitha. Och, będzie pięknie.*

p.s.III (AD 2018). Smitha dotąd w Polsce nie było.

LOADING