Dzień 1
Zgodnie chyba okrzyknięty najgorszym w historii OFFa. My nie dotarliśmy na dwa polskie zespoły – Ziomcy (scena eksperymentalna) oraz Lochy i Smoki (główna), potem jednak mogliśmy, choć nierzadko wcale nie chcieliśmy, uczestniczyć w pozostałych.
Najmocniejszy punkt – na szczęście się znalazł, ale trudno powiedzieć, czy to dobrze, że od razu na otwarcie. English Teacher są wymarzonym zespołem offowym, choć mierzyli się już z większymi scenami. Na Leśnej wypadli doskonale, a przecież ich dyskografia to jedynie „This Could Be Texas”, z którego złożyli prawie cały set, tylko raz sięgając do debiutanckiej EP-ki po A55. Jeśli mam, to na żywo wybieram bardziej psychodeliczny repertuar typu Albatross czy This Could Be Texas, ale że zespół gra zgranie, mądrze i bez zbędnych wodotrysków, kupuję po prostu całość.
Prawie każda chwila spędzona przed sceną na polskim rapie to czas dla mnie stracony, ale kronikarski obowiązek kazał przynajmniej sprawdzić, co mogło stać za decyzjami Artura Rojka. I wyszło, że… nie wiadomo, i raczej nic. Potwierdzała to frekwencja, zaangażowanie publiki, a głównie poziom wykonawstwa. Bez żalu odchodziłem za echem nawoływań czy rzucanych ze scen bluzgów, mając w zapasie swoje. Tyle dobrych nazw na polskiej (choć nie tylko) scenie, a organizatorzy OFFa sięgają kilka poziomów niżej. Nie ta publiczność, nie to miejsce, nie ten klimat. Czujesz? Ross… Kiedy więc na głównej scenie produkowali się kolejni, w TTent słuchałem Annahstasii. Podszedłem do jej występu z większymi nadziejami, ale dostałem znacznie mniej, bo drugiej Tracy Chapman łatwo się nie wymyśla, a Annahstasia potrzebowałaby czegoś ponad, by oprócz gitary i Stress Test dać większe wzruszenia.
Lepiej niż przewidywałem było na Alice Longyu Gao, choć formuła jej performance’u stosunkowo szybko się dla mnie wyczerpała. Idealnie skrojona pod scenę eksperymentalną, miała potencjał zarażania swym szaleństwem i parę dłuższych minut warto jej było poświęcić. Bez przedawkowania. Narastający zawód towarzyszył występowi Sevdalizy i to dla mnie podium rozczarowań OFFa. Taneczny electro-pop niejedną ma twarz, szczególnie, gdy trzeba unikać artystycznego blichtru. W moim odczuciu Sevdaliza zmarnowała jednak potencjał koncertowy, choć zaczęła od Human (była to jedyna wizyta na „ISON”), i nawet Oh My God jakoś przeszło. Dalej już ściana.
Podczas, gdy jedni dawali jej szansę do końca, dzięki szybkiej zmianie miejsc mogłem wejść do TTent na projekt Łona x Konieczny x Krupa. Fragmentami czuć było festiwalową atmosferę ich występu, ale i tak z łatwością przebili cały gniewny fest-rap. Jeśli współcześnie rap ma wchodzić w jakiekolwiek fuzje, a przy tym sprawdzać się na żywo, to właśnie w takim zestawieniu. Dobrze poprowadzony, nie zmęczył, a przyjemnie zaangażował, przypominając o pozytywach tego festiwalu.
Bar Italia i Brutus, czyli równoległe koncerty do wyboru. Pierwszych chciałem porównać z ich setem na INmusic, a drugich wreszcie zobaczyć, bo zawsze gdzieś się mijaliśmy. No i mają na perkusji/wokalu Stefanie, która załatwia pół show. W zestawieniu: Bar Italia nie wyszli poza poziom prostego, pop-rockowego grania; Brutus zatrzęśli Leśną, nawet, jeśli miejscami były to wstrząsy wtórne. Nie byłem do końca, ale oprócz pierwszego War, belgijskie trio skupiło się na płycie „Unison Life”, ze świetnym What Have We Done na czele.
Przedostatni dla mnie koncert pierwszego dnia, Imperial Triumphant, rozpoczął się z małym poślizgiem, odzierając jednocześnie klimat umownego zamaskowania. Muzycznie było to spotkanie z mocnymi, znakomitymi technicznie psychometalowymi wycinankami, które jednak musiałem zamienić na ostatnie spotkanie pierwszego dnia. Choć Future Islands, od czasu poważnych problemów zdrowotnych wokalisty, Samuela Herringa, nie są już tym samym zespołem koncertowym, co dawniej, chciałem zobaczyć, jak sprawdzą się w roli headlinera. I nie sprostali, bo nic w występie nie stroiło. Przed główną sceną muzyka z wokalem rezonowały tak, że dawały poczucie zakłóconego odbioru. Peach, Light House, Ancient Water – miejscami bardzo trudno się tego słuchało, choć patrząc na Herringa widać było, że dawał z siebie wszystko. Nie zostałem do końca, podsumowując w głowie pierwszy dzień festiwalu.