Dzień 2
Drugi dzień OFF Festivalu zaczął się (dla mnie) od występu Puuluup, w wypełnionym eksperymentalnym. Estończycy mogli, i się podobali, bo z wrodzonym sobie dystansem i rozmawiali, i zachęcali do nauki estońskiego, a przy tym pośpiewali. Podzielony na dwie części występ był jak biesiada folkowa na haju, w której akcja budzi reakcję, ale wszyscy dobrze się bawią. Chciałbym napisać, że wciągnęli publiczność nosem, ale może to zabrzmieć nieadekwatnie. Nie wskażę też tytułów, bo nie będę sobie podkładał językowej świni.
John Maus w TTent nie trafił w mój system nerwowy, uzewnętrzniając swój niespokojny. Człowiek-wulkan, w ciągłym biegu (wiadomo), a jednak występ w rytm podkładanych dźwięków to o jeden performance za daleko. Może dlatego, że na początek grał głównie z „We Must Become the Pitiless Censors of Ourselves” (Castles in the Grave, And The Rain), a może zabrakło gdzieś światła “stop”? Z dwojga, mniej więcej w połowie podszedłem na Tank and The Bangas. Ich występ, szczególnie widziany spod sceny, przyniósł więcej lekkiej satysfakcji. Pozytywnie wibrujący funk z soulem, i można się było naprawdę przyjemnie rozkołysać, np. przy Spaceships, nowym Enjoy the Ride, a nawet Stolen Fruit. Zarażali dobrym przekazem (nie tylko Tarriona) i chyba tego właśnie było po Mausie trzeba.
Scena eksperymentalna i tribal house, czyli WaqWaq Kingdom, co oznaczało kolejny muzyczny spektakl. Złożony z transowych miksów, minimalistycznych dźwięków i orgii świateł (m.in. Goemon), które zdawała się rozpędzać głosem i tańcem Kiki Hitomi. Zajęty swoim Shigeru Ishihara czarował dla niej te wszystkie dźwięki i jeśli ktoś dał się schwytać w ich hipnotyzującą pułapkę, pewnie został do końca. Dla mnie, po kilku utworach zstąpił duch repetycji i wyszedłem nieco zmęczony, niż oszołomiony. Tak utrwaliło mi się spotkanie z transową japońską psychodelią.
Pierwszy tego dnia clash rozwiązałem tak: najpierw Baxter Dury, którego widziałem rok temu na Cala Mijas, więc na OFF poszedłem ze świadomością, że to będzie niezły występ, i muszę to tylko potwierdzić. Z przyjemnością pobawiłem się przy I’m Not Your Dog, dokręciłem na Pale White Nissan, czy Slumlord. Dury na scenie jak zawsze łamie pozy taneczne, poetycko wyciągając z siebie pokłady gniewu, i tak komunikuje się z publiką przez cały występ, te ładne partie wokalne zostawiając oczywiście Madelaine. Drugą część koncertu przewidziałem jednak na akustyczną Edytę Bartosiewicz, na którą dotarłem w okolicach piosenki Miłość jak ogień. Nigdy nie byłem przesadnym fanem Edyty, jednak jej płyty z początku lat 90. to taki bliski kawał własnej historii, i pewnie dlatego najbardziej wzruszył mnie Sen. Publiczność świetnie znała muzyczną linię czasu Bartosiewicz, i musze przyznać, że tak wysoki poziom wzajemnego szacunku i obustronnego wzruszenia mnie zaskoczył. A może nie? Emocje dyndały w wieczornym powietrzu i do końca koncertu chyba każdy przed i w namiocie się na nich lekko unosił. Nawet wtedy, gdy zagrała nowy utwór, na bis. Na swój sposób magiczne to było, no cholera…
Jak odmienny był następny koncert wiedzą tylko ci, którzy bywali na OFF za czasów Monotonix, ewentualnie wiedzieli, jak pozytywnie opętanym zwierzęciem scenicznym jest Tim Harrington. Wokalista Les Savy Fav potwierdził to nawet na Grace (stałem obok). Tu nawet nie tyle liczyła się setlista – dla porządku wspomnieć można o Raging in the Plague Age z „Let’s Stay Friends”, czy Limo Scene, z najnowszego „QUI, LSF” – bo występy LFS to wychodzący ze sceny żywioł, który płynie prądem wzdłuż tłumu, po kablu od mikrofonu (nikt nie prosił o bezprzewodowy?), unoszonym przez ochronę i tłum. W pewnym momencie Tim praktycznie zniknął nam, i jej chyba też, z radarów. Koncert na Leśnej był małym egzaminem na koncertowego ochroniarza, tyle że od razu level hard. O nim samym: w swojej kategorii złoto, w typowo OFFowym charakterze, bo na taki w końcu zasłużyliśmy.
Emocjonalny przeskok numer X, czyli Grace Jones na głównej, i niemal pewne, że zakręci nami jak hula-hopem. Królowa nocy, która czyni sobie scenę poddaną, zrobiła wszystko to, czego my, śmiertelni, oczekiwaliśmy. Ciągłe, acz czasem ledwie subtelne przebieranki, taniec i bliski kontakt z publiką na finał, a ponad wszystkim muzyka. Od klasyków (Libertango, Pull Up to the Bumper, Slave to the Rhythm), wspaniale aranżowanych coverów (Private Life, Demolition Man, Amazing Grace), po premierę – The Key, która mocno ostrzy apetyt na zapowiadaną nową płytę. Tylko 11 utworów, ale wystarczyło, by uhonorować Grace gwiazdą OFF2024, na poziomie i w formie, jakiej większość współczesnych wykonawczyń pewnie nigdy nie osiągnie.
Ostatnim występem drugiego dnia była Backxwash – arcygłośna, drapieżna, dusząca i rozrywająca. Dla wielu najlepszy koncert tego festiwalu, ja postawiłbym ją gdzieś pośrodku swoich wyborów. Fantastycznie otworzył set Devil in a Moshpit (z „Deviancy”), wstrząsnął I Lie Here Buried With My Rings and My Dresses, a rozbebeszył Nyama. To z początków, bo z każdym kolejnym utworem ciśnienie wydawało mi się coraz trudniejsze od udźwignięcia. Przyznaję, że nie doniosłem, ale w innych okolicznościach pójdę jeszcze raz, na całość. Drugi dzień OFF-a okazał się mocno wyczerpujący, ale tego przecież potrzebowaliśmy.