Na początku było słowo, a to słowo należało do zasłużonych dla polskiej branży Leszka Gnoińskiego i Tomka Lipińskiego. Ponieważ żadnego z nich przedstawiać nie trzeba, wystarczy powiedzieć, że ich piątkowa rozmowa dotyczyła czarnej płyty Brygady Kryzys. I choć o samym krążku było jakby mniej, na więcej czas nie pozwalał, rozmowa okazała się doskonałym preludium do…książki, jaka już prawie w całości powstała. Rozmowy-rzeki z Lipińskim właśnie. O tym, co było, czego nie powiedziano, i czego było za mało – do odsłuchania i zobaczenia tutaj . Po słowie przyszła muzyka, na początek na scenie głównej – namiotowej.
Punktualnie o 20.05, kiedy jasno jeszcze, rozpoczęli set Bloom/Makowiecki i (w części gościnnie) Marsija z Loco
Star. Nie będąc fanem TM, przyznaję, że muzyczny początek na Tent Stage wypadł całkiem przyzwoicie. Najpierw z płyty “Moizm” (m.in. Dziecko księżyca, Na szlaku nocnych niedopałków), po pół godzinie, już z Marsiją (zastępującą, tam gdzie trzeba, oryginalne, płytowe wokalistki), co nieco z płyty Blooma. Było i Lovely Fear, i Lemon Smile. ale też kompozycje samego duetu Bloom/Mazowiecki – Heartbreakers i Addicted. W zdystansowaniu, z zachowaniem „się” i „norm”, zaskakująco warto było posiedzieć przy tak skrojonym secie otwarcia.
Po przenosinach na Small Stage (można było z leżakiem lub bez) nastała pora na doświadczenie z muzyką i głosem Kurkiewicza . Dużo było w tym wokalnego żywiołu, mniej czysto artystycznego pionu i poziomu, ale chyba w przypadku tria chodzi raczej o to pierwsze. Repertuar na OSF oparty był przede wszystkim o nadchodzący materiał z “The Very Moon”, a zaserwowany dość krótki zestaw muzyczny spowodował, że występ nie był przeszarżowany. I dobrze.
Mimo że pierwszego dnia festiwal toczył się w zasadzie bez przerwy, jako całość trzeba go oceniać w kategoriach kulturalnego relaksu. W takich okolicznościach przyrody jeden występ był jednak w stanie wstrząsnąć na tyle, by zakłócić miarowość oddechu. To Jungstötter . Choć z jednym regularnym krążkiem – “Love Is” – w dyskografii, Fabian i czwórka towarzyszących mu instrumentalistów bezczelnie oczarowali zresztą chyba wszystkich, którzy przystanęli choć na chwilę w namiocie. Fantastycznie jest znaleźć się w sytuacji, w której okazuje się, że przedfestiwalowe rekomendacje nie oddają tego ładunku emocji i melancholii, z jakim przychodzi mierzyć się na żywo. Gdzie praktycznie każdy kawałek, a wystarczy wspomnieć przepiękne Silence, nerwowe Love Is, czy Systems, tak precyzyjnie wwierca się do ośrodka nerwowego. Zostawmy podobieństwa sceniczno-wokalne na boku, nawet jeśli porównania nasuwają się same. Takie występy po prostu nie zdarzają się co dzień.
Ok. 22.35 na scenę boczną weszła Aiko, która zaczęła od przebojowego Apology. To był występ dwóch wymiarów: w jednym bardzo ekspresyjna, nieustannie tańcząca songwriterka „Moscow born, Czech republic raised and London based” (to cytat); z drugiej – statyczny (drgało mu chyba tylko kolano), mimiczny DJ, odpowiedzialny (tylko?!) za uruchamianie kolejnych podkładów muzyki. Sympatyczna Aiko przygotowała zestaw utworów z dwóch wydanych dotąd albumów – od nowego Down, poprzez 22:22 i Religion (z debiutu z 2018 roku), po Only Child (skojarzenie z Lunascape) oraz dwa wpisane w nurt nowoczesnego alt-popu Hunt i Highway (z krążka “Expiration Date”). Bardzo przyjemnie, relaksacyjnie i (na ogół) tanecznie, bo tak też miało być. Liczyłem na ładne, oniryczne zamknięcie pierwszego dnia, kiedy na głównej scenie, kwadrans po godz. 23, rozgościł się oczekiwany przez wielu żeński duet Enchanted Hunters. Kiedy jednak klimat jest źle zestrojony od początku, bywa, że nie rozwija się w trakcie. A nie zbudowały go ani zbędne, personalne wstawki słowne, ani same dźwięki. I nie chodzi o to, czy jako odbiorcy odnajdujemy się w alt-synt-popowej stylistyce EH, bo ta jest przecież znana. Problem leżał w źle dobranej stylistyce kompilacji elektro-melodii, imitujących nastrój pod warstwą refleksyjnych tekstów. Plan działania, Pretekst, Latawiec – oczekiwania przeszły na dalszy plan (posiłkując się cytatem). Szkoda, choć lwia część okrojonej, pandemicznej widowni bawiła się dobrze (i blisko). Ja układałem już w głowie plan na drugi dzień, bo ten miał mieć więcej znaków zapytania.
Śniadaniowy Songwriters Festival to tradycja, jakiej pod żadnym pozorem zarzucać nie wolno. Sobotni poranek jako zorganizowane miejsce spotkań, dyskusji i konsumpcji wrażeń przy kawie – zawsze bezcenne. Cenna wymiana wczorajszego przed dzisiejszym.
Muzycznie, z ponad dwudziestominutowym opóźnieniem (którego ze względu na napięty program nie dało się nadrobić), drugi dzień otworzyły Komety. Dominika się waha, Za chwilę się uduszę, Ostatnie lato XX wieku, czy niemal obowiązkowy zestaw: Spotkajmy się pod koniec sierpnia, Miasto turystów i Bezsenne noce (na koniec) – to czyste Komety. Ale Lesław nie zapomina o Partii, dlatego na OSF usłyszeliśmy też Światła miasta, a po nich na sztandarze Warszawa i ja. Nie udało się wprawdzie poderwać, khm, tłumu do tańca, ale to tylko dlatego, by nie zaprzepaścić wysiłku organizatorów, którzy starali się, jak mogli, sprostać organizacyjnie pandemicznym wymogom. Poza tym jednak Komety zadziałały jak napój energetyzujący. Tyle, że zdrowy.
Po pierwszej dawce muzyki, także drugiego dnia musiała nastąpić dawka słowa. Druga rozmowa Leszka Gnoińskiego z Tomaszem Lipińskim, tym razem w zestawie powiększonym (XXL) o Artura Rojka, dotyczyła rynku fonograficznego epoki polskiego hiper piractwa, czyli początku lat 90. Także i ta rozmowa transmitowana była w internecie, i do jej odsłuchu zachęcam tutaj , bo choć znów zabrakło czasu, by pogłębić temat, poruszyć zapomniany nieco problem z wydawnictwami typu Magazyn Muzyczny Selles, czy przeanalizować wpływ, uprawianego chałupniczo systemu „przegrywania” (zwanego dziś kopiowaniem) i dystrybucji – kilka ważkich, historycznych refleksji z ust prelegentów wypadło. Bardzo dobrze wypadło.
W oczekiwaniu na niekwestionowaną gwiazdę 9. edycji OSF, kilka minut po godz. 20. naszą kameralną publiczność na Small Stage rozbawiał (to chyba dobre określenie) i czarował słowno-muzycznie Brożek. Jego występ, z powtarzanymi przerywnikami. w całości skrojony był z „piosenek dla dziewczyn”, ozdabianych radosną konferansjerką. To taki występ do piwa w dobrym towarzystwie, trzymany równo w klawiszowej stylistyce lat 80. (m.in. Kamienie księżycowe). Z autorską, spolszczoną wersją blackowego Wonderful Life na koniec.
Odnoszę wrażenie, że “Dziękuję nie tańczę” obrosło po latach większymi mitami, niż w czasie, w jakim zostało wydane. Nagroda na festiwalu w Opolu, plus dwa inne radiowe przeboje, to chyba jednak nie jest materiał na płytę kultową. Abstrahując od tego, odegranie w całości solowego debiutu przez Annę Jurksztowicz zapowiadane było jako wydarzenie, i takim się, nawet jeśli niechcący, stało. Co ważniejsze, wokalistka pokazała, że raz: jest w świetnej formie i na luzie trzyma klasę; dwa: wciąż potrafi śpiewać i nie waha się używać głosu; trzy: kocha scenę (z wzajemnością). Jest jeszcze cztery: powinna czasem mniej mówić między piosenkami, by próba zabawiania publiczności nie przesłoniła odbioru muzyki. O samym występie? Płyta nie była odegrana chronologicznie, choć tak się zaczęła (Video dotyk, Hej, Man!). Był oczywiście rytmiczny Stan pogody (przyznaję prywatnie – za pacholęcia i do dziś chyba mój ulubiony), nagrodzony Diamentowy…, którego jakoś nigdy nie polubiłem, a po latach okazuje się, że i…nie rozumiałem. Na koniec roztańczony i rozciągnięty muzycznie Dziękuję nie tańczę, z podziękowaniami dla towarzyszącego artystce zespołu. Nie było żadnego małego wychylenia poza płytę (ech, Zmysły precz), były za to organizacyjne kwiaty za całokształt. Bardzo miły gest, choć zrobiło się wtedy naprawdę festiwalowo, a nieco mniej songwritersko. Do podziękowań za bardzo dobry koncert jednak się przyłączam.
Grający po Annie niemiecki duet Bad Hammer mógł być kolejnym jasnym punktem OSF, ale blasku wystarczyło mu tylko na połowę setu. Zaczęli z blisko 40-minutowym poślizgiem, który zapełnili tym, co w dorobku (EP-ka Extended Play). Było więc Ghost, Patience, Forever, trochę w surowych klimatach 4AD, czasem bliżej czystego synth-popu. Do połowy występu BH wszystko nawet się nawet zgrywało, ale im dalej, tym stawało się ciężej i bardziej monotonnie.
Recepta na elektronikę tegorocznego festiwalu zdawała się wyczerpywać, po czym ok. 22.40 na scenę namiotową weszła Jennifer Touch i wyprostowała sytuację. Artystka umiejętnie łączy rolę DJ-ki i wokalistki, swobodnie poruszając się między podgatunkami muzyki elektronicznej, i bez najmniejszego wysiłku tego dowiodła. Zagrany set składał się głównie z nagrań z najnowszego “Behind the Wall’ (Attic, Iggy’s Sight, Flatlands, Chemistry), a tak skompilowana całość brzmiała po prostu świetnie. Wydawało się, że od czasu do czasu gdzieś pod kopułą namiotu unosił się nawet mały duch Zoli Jesus. Zmierzanie do finału taką drogą to ja rozumiem. I idę
Tuż przed 23.30 w mocno eksperymentalne, transowe brzmienia taneczne wprowadził publikę kolejny, ale już stricte DJ-ski, set Artura Rojka. Świetnie, szeroko i dobrze przyjęty, dla mnie miał jednak zbyt dużą jednorazową dawką agresywnych, świdrujących, klubowych dźwięków. Nie w ten wieczór, choć dla wprowadzenia kontrastu był zgoła trafiony. Dziewiąty OSF chylił się ku końcowi, wzbierała burza i deszcz, ale na scenie miał się jeszcze pojawić facet, który ów festiwal musiał artystycznie spiąć.
10 minut po północy na Tent Stage swój muzyczny performance rozpoczął Kanadyjczyk, Sean Nicholas Savage. To był występ z cyklu „kochaj albo rzuć”, a może – „polub albo odrzuć”. Ja polubiłem. I jego manierę sceniczną, quasi musicalowe ruchy, ale przede wszystkim mocne emocje i teatralną często (wiem, wiem) nadekspresję, także liryczną. Przymykając oko na ten skomplikowany układ osobowość-scena-muzyka, przyjemnie było poddać się dramatycznemu pięknu manifestu I Believe in Everything, czy nawet zachwycić Thrill Me. Z drugiej strony był nierówno wykrzyczany A Moment, ale też nieprzekonujące Nothing As It Seems, co utrwaliło złożoność artystycznego obrazu Kanadyjczyka. Sean, który z bliska oglądał chyba wszystkich pozostałych wykonawców OSF, tym razem, jako jeden z nich, wokalnie zamknął rozdział kolejnej edycji opolskiego festiwalu.
9, 10…
To były dwa niezwykle ciekawe i doświadczające, a przy tym tradycyjnie dla OSF dobre i niezwyczajne dni. Takie już chyba jest DNA tego opolskiego festivalu (nie mylić z festiwalem). Za rok dziesiąta edycja OSF i wierzę, że nią organizatorzy jeszcze szerzej otworzą oczy, szczególnie może lokalnym, niedowiarkom. I że odpalą takie artystyczne petardy, że nie tylko amfiteatr zadrży w posadach. Łubu-dubu, łubu-dubu… Jak to się mówi: Romku, musisz!