Na początek duet Kirszenbaum, który praktycznie od pierwszych dźwięków, krok po kroku, wyciągał publikę przyczajoną w dokach startowych, pociągając ją za gardła (ile osób znało teksty Kirszenbaum!) i potrząsając nogami. To musiał być dla zespołu znak, że publiczność przypadkowa nie była, a to z kolei – tak sądzę – pozwoliło muzykom skutecznie podtrzymywać rozkręcone kurki temperatury, od Stasia Szczurołapa, poprzez Wolnych Ciutludzi, Chochoła, po Psie Serce. Był jeszcze głośno przyjęty, bo świetny Batman w Raju, nowa, udana Montezuma i równie miło niosący się Turbomason. Za trzy tygodnie nowa płyta, bez nowości nie mogło się więc obyć, i dobrze. To było moje pierwsze klubowe spotkanie z Kirszenbaum; jak dla mnie właśnie z takiej sceny słychać ich najpełniej.
Pablopavo z czterema Ludzikami nie kazali na siebie długo czekać. Wyszli w okrojonym do piątki składzie, albo inaczej: nieco przetasowanym. Chory i nieobecny Radek Polakowski, nowa członkini Ludzików, czyli Małgorzata „Tekla” Tekiel na basie – tyle widocznych zmian. Reszta, czyli muzyka, pozostała bez zmian. Koncert zdominował ostatni jak dotąd album „Lakuna”, ale w przypadku PiL (nie mylić z Public Image Ltd) nie ma to specjalnego znaczenia, bo wszystko brzmi, jakby na jednej, bardzo długo grającej płycie się znalazło.
Zaczęli od lakunowych Masek, a wyciągnęli z niej jeszcze Przetańczone serca, Prowadzimy życie, Taksiarza, Gdzie jest mój dom, czy bisowany Aperol. Co więcej? Wszystko po staremu u Karwowskiego – nadal jest przebojowy i porywający, podobnie jak Pan Inżynier, choć nie wiem, czy to gramatyczne jest. Tradycyjny Telehon (zawsze żal, że tylko jedno „hello”), wspaniały Ostatni dzień sierpnia, dobry w październiku, grudniu czy listopadzie, i jeszcze Krzysiek z „Polara”. Zestaw taki, że palce lizać, zagrany na luzie, ale bez odcinania. W sferze domysłów zostaje tylko, czy nie było przewidziane więcej, i czy nie wpłynął na to komentarz puszczony z publiczności niczym głośny bąk. Już wcześniej trzeba było studzić osobę, która uznała, że pogo rymuje się z Pablopavo i warto przekonać o tym kilkoro innych ludzi. Większym echem odbiły się jednak rzucone po Dancingowej Piosence Miłosnej przez „fankę” słowa, po których w Zaścianku zapanowała krótka, acz krępująca cisza. Gdyby na scenie stał Morrissey, koncert na pewno w tym miejscu znalazłby swój finał. My na scenie mieliśmy na szczęście Pawła Sołtysa.
Koncert Pablopavo i Ludzików nie obszedł się bez bisu, potrójnego, choć w planach prawdopodobnie był jeszcze Jurek Mech. Ale nie było (czytaj wyżej). Jak powiedział Pablo, wielkie zespoły grają na bisy przeboje, oni zaserwują nam jednak nowość. Tą był świetny Flowies (powstały z połączenia dwóch tytułów – Flow i Owies), który zaostrzył apetyt na nową muzykę od PIL, nie tylko dlatego, że w jego tekście można znaleźć sporo pożywnej treści.
Uwielbiam tę uroczą nonszalancję Pablopava, który w znakomitej konferansjerce wie, jak nie przegadać, a poprowadzić ją na wysokim humorystycznie poziomie. Jak on to robi, że przyciąga uwagę zawsze, kiedy otworzy usta (albo uruchamia pióro – patrz książki) – nie wiadomo. Jedno jest pewne: Paweł Sołtys ze swoimi Ludzikami buduje na żywo tak naturalną atmosferę, jakiej inne zespoły mogą tylko pozazdrościć. Kolejny wspaniały wieczór, i tylko szkoda, że już za nami. Niechybnie: do następnego!