The Soft Moon na żywo chyba zawsze brzmią jak dobrze podokręcana maszyna. Więcej – zespół sprawia, że z każdym kolejno granym kawałkiem nasze zasoby energii w przedziwny sposób zwiększają pojemność. Może to kwestia odpowiedniej receptury, bo ich występy to skrzyżowanie dark wave’u i krautrocka z transowym, psychodelicznym klimatem post punka czyhającego w zadymionych klubach początku lat 80. Jest tu wszystko – od agresywnych niepokojów Bauhaus czy Cure, po industrialne aranżacje ocierające się o Ministry w kolaboracji z Neubauten albo Cold Cave. Nie inaczej było w krakowskim Klubie Spotkań PP, choć jednego elementu w tej mozaice zabrakło: promocji świeżo wydanego „Exister”. Do promocji “live” widocznie jeszcze za świeżego, bo wybór okazał się skromny, i przed zagranym jako szósty Become the Lies zadebiutował tylko Face Is Gone. Chciałoby się zakrzyknąć: a gdzie Monster? Stawiam setkę, że nie pasowało do tempa koncertu: gonitwy perkusji, mocnego, acz miarowego szarpania basu, i nieustannego tańca lidera. Chwil oddechu było jak na lekarstwo, i nie mówię tu o gęstych cząstkach przebijającego się przez stroboskopowe światło dymu.
Vasquez postawił na pewniaki, najwięcej wyciskając z „Deeper” (5 utworów) i „Zeros” (4). Koncert rozpoczął jednak tak, jak „Criminal”, od Burn, i powtarzanego motta na ten wieczór: „I can’t control myself”. Jako drugi darkwave’owy Circles („The Soft Moon”), a po nim radośnie (sic!) zatonęliśmy w świecie zimnofalowego post punka spod znaku The Cure, wraz z Insides i Far (tak samo będzie jeszcze przy Try). Na chwilę zapanowała misteria rodem z lynchowego Twin Peaks, która nagle ustąpiła miejsca postindustrialozie, gdy na chwilę znaleźliśmy się na najnowszym albumie, z entuzjastycznie przyjętym Become the Lies. A może każdy utwór tego wieczoru wyzwalał taką samą reakcję?
Koncert zaczął się o 21:30 i zakończył 65 minut później. Długo za krótko, bo niedosyt pozostał głęboki. Szesnaście utworów, z których wspomnieć trzeba jeszcze o intymnym Like a Father, czy rewelacyjnym Machines. Fenomenalne okazało się jednak samo zakończenie. Dwa ostatnie, zapowiedziane nagrania, padły na „Zeros”, i faktycznie porozrzucały wciąż machinalnie poruszające się w tańcu figury. Instrumentalne Die Life jako wprowadzenie do multiinstrumentalnego, doskonałego Want. Luis Vasquez wykrzyczał nam wszystko, co chciał i musiał, a my się z tym zmierzyliśmy. To było The Soft Moon na jakie zasłużyliśmy. Takie, które uprawnia do nazywania ich mianem jednego z najlepszych zespołów klubowych XXI wieku.
Muzycznie wieczór otworzyło synthpopowe duo Fatamorgana. Tworzący je Patrycja Proniewska i Louis Harding dobrze „weszli” w publiczność, choć w repertuarze bliscy są dyskotekowym brzmieniom, inaczej niż The Soft Moon. Osiem zaprezentowanych przez nich utworów okazało się skrojonych na miarę, a to w przypadku supportów wcale nie jest tak częste. Stąd też bardzo dobre przyjęcie.
11 utworów utrzymanych w nieco surowszych, niż dotąd, aranżacjach. Luis Vasquez znów w mocnych objęciach industrialu i darkwave’u, z którymi zwykle świadomie flirtował. Na "Exister" dał im się wyszumieć.