Chciałbym sensownie podsumować Fryderyki, bo wrażenia zostawiły mocno mieszane. I nie odnoszę się tu do poziomu artystycznego, bo założenia kolaboracji brzmiały zachęcająco, a to one stanowią o crème de la crème takich imprez, od strony artystycznej biorąc. To, że z wykonaniem różnie bywało, jest sprawą osobną, ale przecież nie był to konkurs o laur za występ na żywo. Na pewno można było całość lepiej antenowo rozdzielić, bo jeśli impreza krojona jest pod reguły TV, musi budzić skojarzenia np. z dawną krytyką festiwalu opolskiego, który w latach 70. zawarł związek z rosnącą w siłę telewizją, i z miejsca wylała się na niego fala krytyki. Za upadek prestiżu i obniżone loty jakości. Znajome? Nie od dziś.
Część I
To, czego jeszcze nie transmitowano w tradycyjnej TV, można było śledzić na żywo w internecie. Imprezę otworzyli odklejeni trochę od całości, i bardzo słabo nagłośnieni, KSU. To, co zapamiętaliśmy, a właściwie – czego się nie dało, to dość szybkie przejście z kategorii do kategorii „do odhaczenia”: muzyka korzeni, jazzowy debiut czy artysta roku, plus blues. Miejscami trudno było się połapać, że już kogoś obdarowano statuetką. W drugim rzucie, przedzielonym występem Włodiego, nagradzano od metalu po piosenkę dla dzieci, po której na scenę wszedł nominowany w muzyce metalowej zespół Carnal. Cięgle nie czuć było jednak podniosłej atmosfery święta polskiej muzyki, zapowiedział to dopiero wybrany głosami słuchaczy jednego radia przebój 30-lecia. Wypadło na Długość dźwięku samotności Myslovitz, i jeśli zaplanowano zawczasu tak wiele kooperacji, warto było postarać się, by włączyć w występ Artura Rojka (taki duet wokalistów). A może się starano, tylko nie wyszło?
Po przerwie była już transmisja poszerzona o TVN i wszystko nabrało szybszego tempa, z regulowanym czasem na przemowy, przemeblowywaniem sceny i życiem między ściankami. Od momentu wejścia do gliwickiej areny praktycznie ciągle byliśmy na nogach, bo pomieszczenie zwane press roomem składało się z czterech ścianek dla gwiazd, kilku stolików i tylu samo krzeseł (liczba pojedyncza nieprzypadkowo), dodatkowo zarezerwowanych kurtkami jak leżaki przy basenach na all inclusive. Skończyło się okupowaniem podłóg i ścian.
Mieliśmy plan na rozmowy, przewidziane podobno dla chętnych, ale ponieważ nikt się tym organizacyjnie na poważnie nie zajął, zostało łapanie artystów na ściankach (jak się lubi) lub zaczepianie w pół drogi, co nie raz kończyło się złowrogim spojrzeniem, ofuknięciem, ewentualnie zbywającym „później”, czyli najpewniej wcale. W niektórych przypadkach mnie to nie dziwiło, kiedy słyszałem o co potrafiły zapytać artystów osoby trzymające mikrofony. Robota dla łowców autografów i uprawiających biegi za fryzurą i kreacjami idoli – i nic więcej. Nic ponad show. Jak kto lubi, bo my nie. Jeśli organizatorzy w ten sposób traktują osoby akredytowane jako „media”, to za rok można po prostu rozdać 100 wejściówek influencerom, którzy wrzucą kilka filmików na swoje sm. Ciekawostką było też to, że fosa, tradycyjnie służąca akredytowanym fotoreporterom, tym razem przeznaczona była raczej dla klakierów. I ledwie kilku osób profesjonalnie zajmujących się robieniem zdjęć. Żal było patrzeć na wszystkich fotografów, którzy objuczeni w sprzęty spośród ludzi na płycie starali się złapać jakiś sensowny kadr.
Część II
Krótko o części telewizyjnej, która zaczęła się wraz z wyborem artystki i artysty roku. Chodzą głosy, by kategorie te obedrzeć z płci i przyznawać bez takiego rozróżnienia, nie jestem jednak przekonany, czy dobrze by się to przysłużyło. Szkoda, że barwny występ duetu Mery Spolsky i Ralph Kaminski nie trafił do ogólnodostępnej TV, a obejrzeć go mogli tylko widzowie internetowi. Podobnie wcześniejsze – Margaret i Darii Zawiałow. Brak konsekwencji i różne rozumienie rozrywki to nie był tego wieczoru najmocniejszy punkt organizacyjny.
Z występów na żywo ciepło przyjęto Kwiat Jabłoni, gorąco wręcz faworyzowanego Vito Bambino. Występ tria Kathia – Paulina Przybysz – Frank Leen, czyli wiązanka melodii młodzieżowych podsumowywała 30 lat Fryderyków, była bliższa występowi coverbandu i to klasy średniej. Drugi raz tego wieczoru mogliśmy za to usłyszeć ‘Długość dźwięku samotności’. Potem inny układ – L.U.C. z Rebel Babel + Dagadana + Kayah, po nich akustyczny Chivas, a dalej wyczekiwany przeze mnie duet Kasia Lins i WaluśKraksaKryzys. Ich Do śmierci mamy czas, choć miało nierówne momenty, w końcówce było znakomite. Kaśka Sochacka, i kolejne coverowe trio – Rosalie + Tomek Ziętek + Natalia Przybysz. Niepotrzebnie, i słabo raczej. Kolejny miks przebojów trzydziestolecia wybrzmiał na koniec (Skubas + Dawid Tyszkowski), ale wcześniej jeszcze obejrzeliśmy dobry występ braci Kacperczyk z Walusiem (ponownie), i ich Wstałem lewą nogą. Gdzieś pomiędzy Dorota Miśkiewicz, która powinna znaleźć się w programie nieco wcześniej. Przedwczesne pożegnanie ze strony prowadzących i ostatni występ w TV trafił pewnie na napisy końcowe. Tak samo potraktowała to spora część widowni.
Podsumowując…
Fryderyki rozdane, po gali rozdane też w ich stronę ciosy. W sumie – jak co roku, i w większości słusznie. Najważniejsza wciąż nagroda polskiej branży muzycznej miewała w swej historii wiele zakrętów, będąc na zmianę imprezą otwartą, komercyjną, lub bardziej branżową. Teatr Polski, Sala Kongresowa, Traffic Club, czy między innymi Arena w Szczecinie gościły galę w jej części rozrywkowej (i jazzowej). Nie wiem, jak bywało wcześniej pod kątem organizacji i obsługi, także medialnej, ale tegoroczne wydarzenie to raczej seria niefortunnych zdarzeń. Paradoksalnie – w roku, w którym lista nagrodzonych jest w sumie dobra i zasłużona. Jak co roku można spierać się o gatunkowość w kategoriach, dobór płyt, artystów czy piosenek, ale wszystko wymaga sięgnięcia do podstaw, czyli zasad zgłaszania, nominowania, wyłaniania itp. Głosy z zewnątrz powinny być rozważone wewnątrz. Tylko tak można złagodzić krytykę, odejść od traktowania gali jak stuprocentowego typowego telewizyjnego show (z zazdrością patrzę na imprezy typu Rock’n’Roll Hall of Fame, a nawet Grammy), zapominając przy tym o emocjach, samych fanach, liczbach, trendach, przewadze sponsorów i majorsów. Bo jeśli chcemy, a tu pewnie panuje zgoda, traktować Fryderyki jako nagrodę prestiżową i potrzebną naszemu rynkowi (sam, poza pierwszymi edycjami, od lat jej tak nie traktuję, bo mi na to sama nie pozwala), zacząć trzeba od autorefleksji. W niej – od zmiany podejścia do artystów, fanów, widzów i wreszcie mediów, które traktowane są instrumentalnie nawet, gdy chcą podejść do Fryderyków jako wydarzenia jakiejś rangi kulturowej, a kończą w grupie streamerów, ewentualnie jako część widowni. I niby wiadomo, że w wyniku ma to przynieść zasięgi, ale z takiego rodzaju zasięgów prestiżu nie będzie.
Fryderyki w obecnej formule się nie sprawdzają, i taka mantra powtarza się co rok. Być może pójście w stronę imprezy zamkniętej, w pewnym zakresie limitowanej (np. w dostępie dla „twórców internetowych”) nada im jakiegoś charakteru, niekoniecznie elitarnego, ale zwyczajnie profesjonalnego. Muzyka to dziedzina sztuki, która akurat w takich przypadkach nie potrzebuje pełnych sal, ciężarówek konfetti i brokatowego splendoru. Kiedy po ostatnim występie gaśnie blask fleszy i kamer, zostaje kurz, który oblepia tę prestiżową ponoć statuetkę. Ostatecznie z gali zwycięsko nie wychodzi nikt.