Powiem szczerze: nie byłem gotowy na taki koncert. Od pierwszego zagranego dźwięku, pierwszego wypowiedzianego przez J.P. Shilo słowa, dźwięków sunących po werblu, szarpanych kontrabasem, na zmianę cichnących i pogłaśniających się drgań wiolonczeli, czy piłowanych w zatopionym obłędzie gitarach. I tylko zastygłe klawisze, które (głównie) tego wieczoru obsługiwał Mick Harvey, jako jedyne wydawały się grać stabilnie. To był występ, który łączył w sobie trzy projekty, a który chłonęło się jak jeden, bo wszyscy na scenie rozumieli się doskonale. Dlatego, od momentu, gdy niespiesznie wszyscy (bez Amandy Acevedo) weszli na scenę poznańskiego klubu Próżność, z taką łatwością zapanowali nad tą bardzo “kameralną” przestrzenią.
Pierwsza dziesiątka zaplanowanych na część pierwszą utworów rozdzielona została na trzy bloki z każdym z artystów. Na początek przedstawił się J.P. Shilo, umiejętnie stopniujący temperaturę koncertu, a właściwie nadający mu tempa. Z „Invisible You” Shilo zagrał leniwy, ale jakże naładowany wrażliwością utwór tytułowy, zaraz po nim I Hear a New World i nieco dynamiczniejszy Voodoo Talking. Zamknięty w lewym kącie na przemian czarował wokalem i zaskakującym dryfowaniem po gryfie. I miał już tak do końca.
Zanim otworzyła się puszka Sometimes With Others, muzycy wykonali wspólnie, absolutnie cudownie, cover Naked When You Come The Lollipos. I jeśli do tej pory ktoś trzymał emocje w sobie (po J.P. albo przed SWO i duetem Harvey/Acevedo), to już w tym momencie musiał mieć wewnętrznie niezły labirynt. Atmosfera zagęściła się z początkiem setu Sometimes, czyli przejmującym The One. A przecież ich trylogię z „Noun” uzupełnił za chwilę absolutnie perfekcyjny i wgniatający Hey Hey, Les Chevaux oraz piękny Tamed. Po tej serii na scenę weszła Amanda i z Mickiem, który przesiadł się z klawiszy na gitarę akustyczną, przedpremierowo zagrali z nadchodzącej płyty „Phantasmagoria in Blue” Song to the Siren i Phantasmagoria in 2 Tima Buckleya. Dodali do tego świeżo udostępniony (dwa dni przed koncertem) Love Is A Battlefield Pat Benatar, zaśpiewany miękko i z wyczuciem przez Amandę, i zrobiło się nieco łagodniej, by nie powiedzieć, że na swój sposób nastrojowo. Ale taka też jest ich wersja przeboju Pat, i tak będzie zapewne wyglądał cały album. Harvey zapowiedział 15-minutowy antrakt, który pozwolił przygotować się na to, co super-kolektyw miał zaplanowane na część drugą. ta zaczęła się od jego duetu.
Odśpiewany w dwóch językach The Blue Unicorn Silvio Rodrígueza, i już po angielsku Al Alba Luisa Eduardo Aute, przypomniały, jak świetnym aranżerem jest Harvey, jak potrafi wyczuć klimat oryginału, przełożyć go na swój język, i jak dobre wspierają go w tym kobiece głosy. Może też po prostu złożyć osobisty hołd pieśni, jak przy She Won’t Nancy Sinatry z Lee Hazlewood, a potem Milk & Honey Jacksona C. Franka. W nastrój przywołany przez Micka i Amandę wszedł J.P., intonując miłosne Misty Light, po którym usłyszeliśmy „Snakes don’t die, it’s just the skin that’s peeling”. To Where The Water Tastes Like Wine, które idealnie nadaje się do ciągnącej się improwizacji koncertowej, i który zakończył się właśnie taką szaloną jazdą gitarową. Jeszcze przearanżowane na knajpiany song Widow’s Peak, którym Shilo zamknął umowny set, choć oczywiście nie zszedł ze sceny, muzycznie otwarta teraz dla Sometimes With Others.
Ci zaczęli od swojego pierwszego singla Easy As A Gun, po którym Mika zapowiedziała najnowszy, złożony z Know It i Untitled. Nie chciałem, żeby ten wieczór zmierzał do finału, choć grali już prawie dwie godziny. Można było mieć wrażenie, że po tym czasie nic nie działa już z godnie z planem i nikt nie wie, czym ten wieczór się skończy. Poza tym, że mógłby się nie kończyć. 10 minut po godzinie 22. zeszli jednak ze sceny, nie dali się jednak długo ponownie na nią wciągać, oklaskami. Tym razem rozpoczął Harvey, powrotem do swoich solowych początków. Bonnie & Clyde nie jest może najlepszym wyborem z „Intoxicated Man”, ale duch Gainsbourga wpasował się w niespokojną konwencję całego występu. Kropkę and i postawił ostatnią reinterpretacją – Suitcase in Berlin Marleny Dietrich, i mogłoby to być doskonałe zwieńczenie doskonałego wieczoru, gdyby nie…
…Whole Lotta Love. W powoli snującym się, opartym początkowo o wyraźny kontrabas i wtórującą mu wiolonczelę coverze Led Zeppelin. Śpiewany dodatkowo jakby od niechcenia, potwierdził tylko, że Sometimes With Others są zespołem eksperymentalnym, dla którego granice… Sometimes Doesn’t Exist. Jest w ich muzyce coś z uszczuplonego o skrzypce Dirty Three, grających dla reinkarnowanej Nico. Ale Sometimes With Others grają tak, że mogą być właściwie wszystkim, czym chcesz, by w danej chwili byli.
Przez cały poznański koncert nie sposób było odróżnić, gdzie kończy się filmowa muzyka SWO, a gdzie zaczyna grający miejscami ciężko, choć wciąż finezyjnie J.P. I tylko Harvey, kiedy chwytał za gitarę, by nie tylko akompaniować Acevedo, przypominał, że scenę dzielą, choć łączą, różne muzycznie projekty. Na ten wieczór sala poznańskiej Próżności zamieniła się w ciasny, intymny pokój, w którym dźwięki odbijały się od wszechobecnych luster i ścian pamiętających stare, dobre czasy. Było lekko i ciężko jednocześnie, melodyjnie i nerwowo, szczególnie, gdy szarpane były kolejne struny, czy niezauważenie przyspieszały smyczki. Przez cały koncert nie byłem pewien, czy mam przyjmować tę muzykę z powagą, melancholią, czy jednak lekko uśmiechnąć się pod nosem, kiedy w przerwach między utworami Mika Bajinski wysyłała do nas szczere uśmiechy, próbując nogą przyciągnąć kartki z nutami. Albo gdy podobnie reagowała grająca na wiolonczeli Rachele Maio. I tylko grający na kontrabasie lub klawiszach Yoyo Röhm, i perkusista Tobias Humble, wydawali się utrzymywać skupienie. A może było to tylko odbicie złożonego zestawu emocji?